Na pierwszy maraton zapisałam w zasadzie dość spontanicznie chociaż moja przygoda z bieganiem już trwała jakiś czas. Miałam na koncie kilka biegów na dychę , półmaraton, jakieś piątki czy bieg z przeszkodami. Myśl o dystansie maratońskim zawsze mnie trochę przerażała. 42 km i 195 metrów to brzmiało dla mnie groźnie, tajemniczo, ale jednocześnie czuło się w tym coś magicznego i ekscytującego! Ukończenie maratonu utożsamiałam z bohaterstwem i wyjątkowością.
Wybrałam sobie łódzki DOZ maraton z prostej przyczyny,że jak umrę gdzieś po drodze to zawsze na miejscu i mniejszy kłopot:) A tak serio to wiadomo,że jako rodowita łodzianka chciałam zadebiutować na swoim terenie. I nie bałam się ,że umrę tylko,że zgarnie mnie z trasy na siłę busik i odholuje na metę,bo nie będę miała szans zmieścić się w limicie czasowym. Taki scenariusz był dla mnie najgorszym z możliwych!
Nawet nie macie pojęcia jaki to był dla mnie stres. Dzień wcześniej znajomi uaktywnili się z dobrymi radami co powinnam zabrać ze sobą na trasę "w razie czego". Mieli dobre chęci ale to "w razie czego" zaowocowało tylko tym, że biegłam ze sporawym plecaczkiem zawierającym niepotrzebne rzeczy, bo o istnieniu pasów na żele i innych wygodnych rozwiązań nie miałam pojęcia. Totalna nieznajomość tematu.
W końcu nadszedł TEN dzień. Stanęłam na starcie przerażona, chciało mi się płakać ze strachu i zaczęłam żałować mojej szalonej decyzji, no ale poddać się bez walki??? Stchórzyć? Nie ma mowy ! To nie mój charakter! Albo umrę albo doczłapię do mety. START! Biegłam z kolegą. Biegliśmy wolno. Średnie moje tempo z maratonu to ok.6'0, ale zaczęliśmy jeszcze wolniej. Pierwsze kilometry przyjemnie. Pogoda nie była nadzwyczajna, ale biegło się dobrze. Dycha zleciała nie wiadomo kiedy. Na Piotrkowskiej nawet rozglądałam się po witrynach sklepowych :) Do piętnastego kilometra było ok. 15 kilometr-zaczęło pobolewać kolano, potem czwórka, łydka...Co km dochodziło coś nowego. No w sumie nie byłam zdziwiona, że boli ale już? Tak wcześnie? 20 km -już bolało wszystko od pasa w dół, ale starałam się nie myśleć, że to dopiero połowa. Na Maratońskiej przestałam się skupiać na doznaniach fizycznych, bo moją uwagę pochłonęło szukanie znajomych na "mijance" i mojego syna w szeregach kibiców. Niestety na 28 km ból przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą i miałam wrażenie ,że jestem jednym wielkim cierpieniem od pasa w dół. Plecak ciążył mi niewyobrażalnie i miałam ochotę go wyrzucić. W tym czasie minął nas balonik na 4,15. Podczepiłam się pod grupę z nim biegnącą, bo biegli szybciej niż ja ,a wiadomo że jeśli przyspieszę to szybciej skończę. Proste. I nie miałam na myśli wyniku:) Po jakimś czasie odłączyłam się od grupy i zaczęłam biec po swojemu " na czuja" ok. 8 kilometrów. 8 długich kilometrów wypełnionych tysiącami myśli, determinacją i pragnieniem żeby ta impreza dobiegła wreszcie końca. Miałam dość. Bolały mnie nawet paznokcie u nóg, a czasami miałam wrażenie że buty też zaczynają mnie boleć! Na 37 km miałam ochotę iść w ślady zawodników , którzy bieganie zamienili na marsz lub spacer:) Ale z drugiej strony moim marzeniem było PRZEBIEC maraton, a nie go ukończyć, więc zacisnęłam zęby i biegłam dalej. Ostatnie kilometry jeszcze podkręciłam tempo. Czułam rosnącą adrenalinę. Coś co było marzeniem, czy bardziej szalonym pomysłem zaczęło się spełniać! Byłam coraz bliżej! Widok Atlas Areny wywołał uczucie jakbym wracała do domu z dalekiej podróży. Jeszcze 300 metrów!!! Biegnę siłą woli! 200! TO się zaraz stanie!!!! 100! Już JEST na wyciągnięcie ręki! Wpadam na metę przy spektakularnych efektach świetlnych, słyszę jak ktoś mi kibicuje z trybun i PŁACZĘ! 4 godziny i 9 minut! Wzruszenie ściska mi gardło, ledwie człapię, ale czuję się jak bohater! Przebiegłam maraton! ZROBIŁAM TO! Nie poddałam się chociaż nie było łatwo!
Dziś jak o tym myślę bardziej świadoma tematu biegania to wiem, że to było szaleństwo. Nie byłam przygotowana do tego maratonu. Wydolnościowo dałam radę z racji wykonywanego zawodu, ale ból od 15 km mówi sam za siebie. Pokonałam ten dystans dokładnie 7 miesięcy odkąd rozpoczęłam przygodę z bieganiem. Niektórzy mówili, że jeszcze za wcześnie, ale poszło i nie żałuję. Natomiast nie mogę powiedzieć , że zapałałam wtedy sympatią do tego dystansu. Owszem, byłam bardzo dumna z siebie, ale miłość do maratonu przyszła pół roku później . 37 PZU Maraton Warszawski. Wtedy "poczułam" ten dystans, ale ten temat już znacie.
Niewiarygodne jest to ,że ukończenie maratonu jest w stanie wyzwolić tak silne emocje ! Nie przypominam sobie abym kiedykolwiek szlochała kończąc dychę czy cokolwiek innego. Nawet jak wybiegałam wymarzoną życiówkę. 42 km i 195 m. W tym dystansie tkwi magia! Do tego dystansu trzeba dojrzeć! Ten dystans jest jak wyjątkowa potrawa serwowana od święta! Wtedy w kwietniu przed rokiem jeszcze tego nie wiedziałam. Teraz wiem. I wciąż mam nadzieję na ukończenie Krakowa w maju. Mogę odpuścić wszystkie inne starty wiosną, ale tego bym odpuścić bardzo nie chciała. Wyjątkowy dystans, niezwykły i zapadający w pamięć na długo.
Wybrałam sobie łódzki DOZ maraton z prostej przyczyny,że jak umrę gdzieś po drodze to zawsze na miejscu i mniejszy kłopot:) A tak serio to wiadomo,że jako rodowita łodzianka chciałam zadebiutować na swoim terenie. I nie bałam się ,że umrę tylko,że zgarnie mnie z trasy na siłę busik i odholuje na metę,bo nie będę miała szans zmieścić się w limicie czasowym. Taki scenariusz był dla mnie najgorszym z możliwych!
Nawet nie macie pojęcia jaki to był dla mnie stres. Dzień wcześniej znajomi uaktywnili się z dobrymi radami co powinnam zabrać ze sobą na trasę "w razie czego". Mieli dobre chęci ale to "w razie czego" zaowocowało tylko tym, że biegłam ze sporawym plecaczkiem zawierającym niepotrzebne rzeczy, bo o istnieniu pasów na żele i innych wygodnych rozwiązań nie miałam pojęcia. Totalna nieznajomość tematu.
W końcu nadszedł TEN dzień. Stanęłam na starcie przerażona, chciało mi się płakać ze strachu i zaczęłam żałować mojej szalonej decyzji, no ale poddać się bez walki??? Stchórzyć? Nie ma mowy ! To nie mój charakter! Albo umrę albo doczłapię do mety. START! Biegłam z kolegą. Biegliśmy wolno. Średnie moje tempo z maratonu to ok.6'0, ale zaczęliśmy jeszcze wolniej. Pierwsze kilometry przyjemnie. Pogoda nie była nadzwyczajna, ale biegło się dobrze. Dycha zleciała nie wiadomo kiedy. Na Piotrkowskiej nawet rozglądałam się po witrynach sklepowych :) Do piętnastego kilometra było ok. 15 kilometr-zaczęło pobolewać kolano, potem czwórka, łydka...Co km dochodziło coś nowego. No w sumie nie byłam zdziwiona, że boli ale już? Tak wcześnie? 20 km -już bolało wszystko od pasa w dół, ale starałam się nie myśleć, że to dopiero połowa. Na Maratońskiej przestałam się skupiać na doznaniach fizycznych, bo moją uwagę pochłonęło szukanie znajomych na "mijance" i mojego syna w szeregach kibiców. Niestety na 28 km ból przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą i miałam wrażenie ,że jestem jednym wielkim cierpieniem od pasa w dół. Plecak ciążył mi niewyobrażalnie i miałam ochotę go wyrzucić. W tym czasie minął nas balonik na 4,15. Podczepiłam się pod grupę z nim biegnącą, bo biegli szybciej niż ja ,a wiadomo że jeśli przyspieszę to szybciej skończę. Proste. I nie miałam na myśli wyniku:) Po jakimś czasie odłączyłam się od grupy i zaczęłam biec po swojemu " na czuja" ok. 8 kilometrów. 8 długich kilometrów wypełnionych tysiącami myśli, determinacją i pragnieniem żeby ta impreza dobiegła wreszcie końca. Miałam dość. Bolały mnie nawet paznokcie u nóg, a czasami miałam wrażenie że buty też zaczynają mnie boleć! Na 37 km miałam ochotę iść w ślady zawodników , którzy bieganie zamienili na marsz lub spacer:) Ale z drugiej strony moim marzeniem było PRZEBIEC maraton, a nie go ukończyć, więc zacisnęłam zęby i biegłam dalej. Ostatnie kilometry jeszcze podkręciłam tempo. Czułam rosnącą adrenalinę. Coś co było marzeniem, czy bardziej szalonym pomysłem zaczęło się spełniać! Byłam coraz bliżej! Widok Atlas Areny wywołał uczucie jakbym wracała do domu z dalekiej podróży. Jeszcze 300 metrów!!! Biegnę siłą woli! 200! TO się zaraz stanie!!!! 100! Już JEST na wyciągnięcie ręki! Wpadam na metę przy spektakularnych efektach świetlnych, słyszę jak ktoś mi kibicuje z trybun i PŁACZĘ! 4 godziny i 9 minut! Wzruszenie ściska mi gardło, ledwie człapię, ale czuję się jak bohater! Przebiegłam maraton! ZROBIŁAM TO! Nie poddałam się chociaż nie było łatwo!
Dziś jak o tym myślę bardziej świadoma tematu biegania to wiem, że to było szaleństwo. Nie byłam przygotowana do tego maratonu. Wydolnościowo dałam radę z racji wykonywanego zawodu, ale ból od 15 km mówi sam za siebie. Pokonałam ten dystans dokładnie 7 miesięcy odkąd rozpoczęłam przygodę z bieganiem. Niektórzy mówili, że jeszcze za wcześnie, ale poszło i nie żałuję. Natomiast nie mogę powiedzieć , że zapałałam wtedy sympatią do tego dystansu. Owszem, byłam bardzo dumna z siebie, ale miłość do maratonu przyszła pół roku później . 37 PZU Maraton Warszawski. Wtedy "poczułam" ten dystans, ale ten temat już znacie.
Niewiarygodne jest to ,że ukończenie maratonu jest w stanie wyzwolić tak silne emocje ! Nie przypominam sobie abym kiedykolwiek szlochała kończąc dychę czy cokolwiek innego. Nawet jak wybiegałam wymarzoną życiówkę. 42 km i 195 m. W tym dystansie tkwi magia! Do tego dystansu trzeba dojrzeć! Ten dystans jest jak wyjątkowa potrawa serwowana od święta! Wtedy w kwietniu przed rokiem jeszcze tego nie wiedziałam. Teraz wiem. I wciąż mam nadzieję na ukończenie Krakowa w maju. Mogę odpuścić wszystkie inne starty wiosną, ale tego bym odpuścić bardzo nie chciała. Wyjątkowy dystans, niezwykły i zapadający w pamięć na długo.
Super opis, aż czuje się te emocje! Bardzo podziwiam :)
OdpowiedzUsuńSuper opis, aż czuje się te emocje! Bardzo podziwiam :)
OdpowiedzUsuń