Przejdź do głównej zawartości

NIEUDANY JUBILEUSZ- RELACJA Z 44 MARATONU WARSZAWSKIEGO

44 Maraton Warszawski był moim piętnastym w życiu maratonem i o ile do ostatnich dwóch moje przygotowania były średnie na jeża to tym razem podeszłam do tematu poważnie i zadaniowo jak niegdyś. Odzyskałam radość i pasję z treningów, wstawałam o 5.00 rano aby z moją przyjaciółką pobiegać,bardzo rzadko odpuszczałam, pilnowałam diety i byłam przekonana, że 25.09 odmelduję się na mecie z nowym rekordem życiowym. Niestety trzy tygodnie przed startem rozłożyła mnie jakaś infekcja. Na początku myślałam,że to zwykłe przeziębienie i za trzy dni będzie po temacie. Tymczasem dziadostwo trzymało ponad dwa tygodnie. Musiałam zluzować z treningami,ale wciąż miałam nadzieję,że wykuwana tygodniami forma odda na zawodach. Pisząc to już trochę ochłonęłam ale uwierzcie,że w niedzielę byłam bardzo rozczarowana i rozżalona. A teraz przejdźmy do relacji. Będę się streszczać. Do Warszawy pojechałyśmy z Agnieszką w sobotę. Aga zarezerwowała prześliczny apartament na starówce 500 metrów od startu. Odebrałyśmy pakiety i resztę dnia spędziłyśmy na mieście leniwie spacerując i ładując się węglami. W łóżku byłam o 21.00 i rano wstałam rześka jak skowronek. Nic tylko biec. 9.00 rano w niedzielę ustawiłam się przy baloniku na 3.15. Jeszcze 3 tygodnie wcześniej planowałam zaatakować 3.10 ale niestety forma przez chorobę spadła więc wraz z moim trenerem doszliśmy do wniosku,że nie ma sensu porywać się z motyką na słońce i bezpieczniej będzie zawalczyć o jakikolwiek rekord życiowy, który wydawało się,że jest w zasięgu. Sen o Warszawie,odliczanie,wystrzał startera i zaczynam swój piętnasty,jubileuszowy w życiu maraton. Pierwsze piętnaście kilometrów to bajka. Nie patrzę na zegarek,bo po co. Ufam pacemakerowi. Biegnie mi się lekko,przyjemnie i jestem spokojna. Kilometry mijają błyskawicznie. Niestety. Na 15 km raptem czuję jakby ktoś zaciągnął mi hamulec ręczny. Momentalnie słabnę,zajmuję pozycję na końcu grupki licząc, że to chwilowe i nadgonię.I tu zaczyna się lipa. Balonik konsekwentnie oddala się,a ja po chwili złości postanawiam zwyczajnie biec na samopoczucie. Na domiar złego pojawia się dziwny ucisk w żołądku,ale nieinwazyjny więc nieszczególnie się tym przejmuję. No to zwalniam,zwiedzam. Belwederska mnie po prostu zmiotła z planszy ale ogarniam się, biegnę dalej i jestem przekonana,że na luzie ukończę bieg w granicach 3.20-3.25. Życiówki nie będzie,ale wstydu też nie. No trudno. Taki jest maraton. Nie zawsze odwzajemnia miłość. Kilometry lecą nawet przyjemnie,podziwiam widoki,czasem korci mnie żeby zrobić jakieś zdjęcie,uśmiecham się do kibiców,zbijam piątki no bo co mi pozostało. Zbliżam się do 32 km i wtedy zaczyna się mój koszmar. Czuję potrzebę skorzystania z pitstopu w trybie NATYCHMIAST! Na szczęście toi-toi wynurza się na hotyzoncie i ratuje mi życie dosłownie w ostatniej chwili. Cztery minuty w plecy.Jak udało mi się już z niego wygramolić ruszam ochoczo do biegu i ja pie.... Przepraszam za określenie,ale właśnie tak to wyglądało. Moje nogi kompletnie nie chcą współpracować. Biegnę,ale każdy krok to droga przez mękę. Liczę na to,że jeszcze ciało zaskoczy ale nic z tego. Kazdy kilometr,każdy krok to jedna wielka rozpacz. Mimo wszystko biegnę i postanawiam,że choćby nie wiem co to nie przejdę do marszu. Maszerujących na trasie coraz więcej. Podbiegam do nich i staram się zachęcić ich do biegu. Czasem działa, czasem ktoś dziękuje za wsparcie. Miłe to. Taka społeczność biegowa solidarna w cierpieniu. Nie przedłużając. Na metę wbiegam z czasem 3.36.22. Uniesienia nie ma. Euforii nie ma. Spotykam Agnieszkę i Sebastiana i wybucham płaczem. Rok temu nieprzygotowana,olewając połowę treningów i część trasy spacerując czas miałam 17 minut lepszy. Jestem zła,rozżalona i rozczarowana. Nie tak wyobrażałam sobie ten maraton. Tyle pracy,logistyki,samozaparcia (uwierzcie ale treningi bladym świtem to dla mnie niemal bohaterstwo) a tu taka lipa. Prawie dobę potrzebowałam żeby ochłonąć i dojść do wniosku,że to nie koniec świata i jeszcze niejeden maraton przede mną.Wracam na wiosnę,a w perspektywie miesiące treningów o piątej rano w świetle ulicznych latarni i szaro burej scenerii.Jeszcze spróbuję. Może się uda. A może nie. Na koniec ogromne podziękowania dla mojego najlepszego trenera Mariusza Kotelnickiego i mojej przyjaciółki Agnieszki Sychniak.To ona zamieniła susła w skowronka i jej w ogromnej mierze zawdzięczam powrót do reżimu treningowego.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PO RAZ TRZYNASTY! RELACJA Z 43 MARATONU WARSZAWSKIEGO

  Dokładnie dwa lata przyszło mi czekać na kolejny, trzynasty w moim życiu maraton. Dystans, do którego mam wyjątkowa słabość i który uwielbiam!  Przyznam szczerze, że w którymś momencie straciłam wiarę, że kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane przebiec królewski dystans w normalnej formule, z kibicami, bez covidowych ograniczeń i w normalnym świecie toteż byłam przeszczęśliwa kiedy wrócił normalny świat i udało mi się zdobyć pakiet na 43 Maraton Warszawski. Pozostało tylko solidnie przepracować okres letni aby powalczyć o nowy rekord życiowy. No i właśnie...Tu pojawił się problem... W ekspresowym skrócie napiszę jak wyglądały moje przygotowania do tego tak bardzo wyczekiwanego przeze mnie startu. W zasadzie  wszystko zaczęło się komplikować już pod koniec stycznia kiedy na treningu interwałowym nabawiłam się kontuzji mięśnia dwugłowego i musiałam zrobić przymusową przerwę. Nie była co ona prawda zbyt długa, gdyż trwała zaledwie osiem dni, ale po powrocie przez dłuższy czas nie było mowy

PODSUMOWANIE ROKU 2019

Rok 2019 już przeszedł do historii. Rok bez wątpienia barwny i ciekawy nie tylko biegowo. Co doceniam w nim najbardziej? Tu się może  zdziwicie , ale wcale nie są to życiówki  tylko fakt ,że cały rok mogłam cieszyć się nienagannym zdrowiem ,a umówmy się ,że to  właśnie ono jest najważniejsze dla każdego, a dla osoby aktywnej fizycznie to już w szczególności. Po feralnym 2018 roku ,w którym zaliczyłam kontuzję pachwiny, problemy z kręgosłupem szyjnym, przetrenowanie i drastyczny spadek formy w ciągu zalewie dwóch miesięcy rok 2019 wynagrodził zdrowiem, energią i radością z biegania. Styczeń i luty to w zasadzie tylko treningi. Nie ukrywam ,że z tyłu głowy miałam gdzieś lęk czy przypadkiem znowu na wiosnę nie przyplącze się do mnie jakiś zdrowotny kłopot ,ale w miarę upływu czasu , krok po kroku udało mi się przestać schizować i przesadnie analizować swój układ ruchu. Biegałam dużo, było coraz lepiej, ale miałam świadomość ,że do powrotu do życiowej formy jeszcze droga daleka. N