Jak juz wspomniałam w pierwszej części, po Maratonie Warszawskim nabrałam ochoty na lepsze wyniki i bardziej profesjonalne trenowanie . Rozpoczełam współprace z trenerem. Pierwszy miesiąc po maratonie było ok, doszły mi dwa treningi w tygodniu, ale spokojne , regeneracyjne. Nie było problemu. Natomiast moje plany kolejnych startów zostały mocno okrojone.I tu pierwszy szok. Jak to ? Przecież ja to lubię najbardziej! Z trudem uprosiłam Bieg w Uniejowie na dychę i Bieg Niepodległości w Warszawie. Inne planowane starty musiałam z żalem odpuścić.
Pod koniec pażdziernika wzięłam udział w Półmaratonie Szakala i ukończyłam go z czasem 1,38. Ogromna radość! Kolejna życiówka i kolejny puchar za 5 miejsce. Tydzień wcześniej życiówka w Uniejowie i trzecie miejsce w kategorii wiekowej. Jest dobrze-myślałam. Moje ambicje poprawiania wyników rosły. W Warszawie padł mój ostatni rekord na dystansie 10 km -43,22. Nie wiedziałam wtedy ,że to będzie moja ostatnia życiówka na dychę i że za kilka miesięcy moim marzeniem będzie przetruchtać 10 km w parku bez bólu.
Następnego dnia po Szakalu dostałam dokładny plan treningowy obejmujący 6 treningów tygodniowo.Może nie ma w tym nic dziwnego jeżeli marzy sie o przebiegnięciu maratonu w 3,20 za rok lub połówki w 1,30, ale ta ilość mnie trochę przeraziła. Przy mojej pracy jako instruktor fitness- 15 godzin prowadzenia zajęć tygodniowo typu spinning lub step wydawało mi się że, taka ilość treningów to za dużo, ale ja nie jestem ekspertem od biegania.Ufałam mojemu trenerowi . Poza tym wiedział jaką mam pracę i jaka jest jej intensywność.
DAM RADĘ!!! -pomyślałam. Dawałam. Było bardzo ciężko momentami,bo np. upychanie treningu pt. bieg ciągły pomiędzy 3 godziny zajęć spinning i kilkugodzinny dyżur na siłowni stanowiło nie lada wyzwanie. Treningi robiłam często 7-8 rano, bo potem nie miałam kiedy, ale DAWAŁAM RADĘ!!! Traktowałam to jako kolejne sportowe wyzwanie i chęć sprawdzenia siebię .W niedziele po ciężkim rozbieganiu po górkach na Popiołach pędziłam do klubu na kolejne 2 godziny zajęć i 7 godzin dyżuru.DAWAŁAM RADĘ! A bolało mnie dosłownie wszystko.Przyzwyczaję się-myślałam. Czułam się dumna że profesjonalnie trenuję, ale z drugiej strony samotne treningi nie sprawiały mi radości i potwornie męczyły psychicznie.Jak tylko mogłam szukałam alternatywy żeby biegać z kimś .Musiałam odpuścić starty na które byłam zapisana i na które się cieszyłam, np. Bełchatowska 15 czy Półmaraton Mikołajów w Toruniu . W zamian za to musiałam zaliczyć cykl City Trail którego szczerze nie cierpię. Raz że nienawidzę dystansu 5 km, a dwa: bieganie w kółko po tym samym parku pół roku żeby dostać medal...sorry..nie moja bajka.Ale ten cykl miał stanowić element planu treningowego więc nie miałam wyjścia. Minął listopad, a ja czułam coraz większe zmęczenie. Potrafiłam zasnąć w samochodzie stojąc na czerwonym świetle.
Na początku grudnia w weekend miałam 2 biegi. Sobota charytatywna mikołajkowa piątka ,niedziela City Trail. Sobotę według wytycznych miałam pobiec treningowo:/ Tydzień wcześniej biegłam dychę treningowo. Byłam trzecia.Jakbym gnała po swojemu być może byłabym pierwsza,ale posłuchałam się zaleceń trenera z żalem wspominając czasy kiedy stawałam na starcie i biegłam po swojemu. To już nie było to samo co kiedyś i nie było tej radości ze startowania. Wtedy pojawiały się już pierwsze moje refleksje czy to "profesjonalne" trenowanie w moim przypadku to dobry pomysł. Wspomnianej soboty na charytatywnej piątce przy pięknej pogodzie noga sama się kręciła,atmosfera była przesympatyczna i zamiast 5'00 średnia 4'12:/ Co mam mówić-miało być inaczej, a wyszło po staremu. Gnałam ile sił w nogach, wybiegałam drugie miejsce więc radocha, pudło, wszystko jak dawniej.Poczułam znów ten stan euforii, która mi towarzyszyła zawsze na zawodach i ten klimat! Po dekoracji awantura.Pretensje że za szybko, że to następnego dnia miałam zrobić dobry wynik.Jezu przecież ja nie jestem zawodowym biegaczem i nigdy nie będę. Co za różnica? City pobiegłam jeszcze szybciej umierając cała trasę, ale nie udało mi się zrobić wyniku jaki zakładał mój trener. Czułam wyrzuty sumienia,że go zawiodłam i że nie spełniłam jego oczekiwań.
Mijały kolejne tygodnie, a ja czułam coraz większe zmęczenie. O ile treningi grupowe nie sprawiały mi większych problemów to te ,które robiłam sama dosłownie mnie wykańczały. Mój organizm zaczął mi wysyłać sygnały,że chyba to nie jest moja droga,ale nie chciałam go słuchać. Walczyłam ambitnie ze sobą i własną słabością.
W połowie grudnia wybrałam się ze znajomymi do Grodźca na Bieg Wulkanów . Świetnie zorganizowany i wyjątkowo ciekawy bieg z przeszkodami. Zadowolona ,że mam zgodę na bieg i mogę poszaleć jak dawniej .Szykowałam się na walkę o podium. 3..2..1...START !!!.. Wystartowałam i po kilkudziesięciu metrach miałam wrażenie że dosłownie powłóczę nogami.Totalny brak sił. Z wielkim trudem wyprzedzałam kolejne rywalki, oddech straszny...nogi ciężkie...nie mogłam sobie przypomnieć gorszego samopoczucia na biegu . Każda przeszkoda, każdy kilometr stanowiły dla mnie wysiłek nadludzki. Na 7 czy 8 km zeskoczyłam z góry belek i coś mi strzeliło w lewej pachwinie . Poczułam dotkliwy ból, ale biegłam dalej. Kolejne kilometry były koszmarem, ale walczyłam o 3 miejsce.A trzeba było grzecznie dotruchtać do mety lub domaszerować. Kiedy wpadłam po szyję do fosy z wodą myślałam, że się nie ogarnę.Mój organizm walczył z materią a ja z nim. Kryzys pod każdym względem, zmęczenie materiału, chciało mi się płakać. Mnie-twardzielce,która zaliczyła już niejeden bieg z przeszkodami i nie bała się błota,wody i drutów kolczastych .Na mecie byłam czwarta://// Po jej przekroczeniu byłam szczęśliwa, że skończyłam.Robiłam dobrą minę do złej gry. Nie sądziłam że ten bieg będzie początkiem moich problemów . W drodze powrotnej podczas postoju na stacji benzynowej nie mogłam iść ,ledwie wysiadłam z samochodu, noga mi odskakiwała na bok, było źle.A ja przecież muszę jutro zrobić 20 km.!!!! Taki kilometraż był w planie treningowym.Łudziłam się,że przejdzie. Nie przeszło.
W poniedziałek wylądowałam u fizjoterapeuty. Nic poważnego, rozmasował, zalecił przebiec 4 km spokojnie i sprawdzić jak noga.Było ok ,więc następnego dnia morderczy trening 3 razy 3 km w 4'20 . Ból wrócił natychmiast,ale ja uparcie dokończyłam trening chociaż potem ledwie doszłam do samochodu.Lekarz. Usg .Obrzęk na przyczepie półbłoniastego i 2 tygodnie przerwy od aktywności jakiejkolwiek.Niby pierdoła,ale nie do końca. 2 tygodnie przeciągnęły się w czasie, nie mogłam prowadzić zajęć, nie mogłam biegać i czułam się wyrzucona poza nawias. Dostawałam świra z braku ruchu. Ja -człowiek latami uzależniony od endorfin.Bieg Sylwestrowy przetruchtałam ponad godzinę ,o innych zawodach mogłam zapomnieć. Nie chcę opisywać w jakiej formie psychicznej byłam i niestety kontuzja była jednym z wielu elementów życia, które mi się waliły na głowę. W pracy nie byłam sobą, na dyżurach na siłowni snułam się z kąta w kąt, nie byłam atrakcyjna towarzysko, izolowałam się, aż w końcu podziękowano mi za współpracę na siłowni, bo trener z miną cierpiącą i bolesną nie bardzo się wpisywał w wizerunek klubu. Zajęcia grupowe mogłam prowadzić jak dotychczas,ale z siłowni mnie zwolniono. W sumie było mi wszystko jedno.
.Po miesiącu przerwy wróciłam do biegania i zajęć.Wchodziłam we wszystko ostrożnie żeby nie przesadzić i myślałam że już będzie wszystko ok. Wróciły marzenia kolejnych życiówek. Zaczęłam się zastanawiać nad planami startowymi na wiosnę. I niestety. Moja radość z powrotu trwała bardzo krótko. Zakończenie historii niebawem:)
Pod koniec pażdziernika wzięłam udział w Półmaratonie Szakala i ukończyłam go z czasem 1,38. Ogromna radość! Kolejna życiówka i kolejny puchar za 5 miejsce. Tydzień wcześniej życiówka w Uniejowie i trzecie miejsce w kategorii wiekowej. Jest dobrze-myślałam. Moje ambicje poprawiania wyników rosły. W Warszawie padł mój ostatni rekord na dystansie 10 km -43,22. Nie wiedziałam wtedy ,że to będzie moja ostatnia życiówka na dychę i że za kilka miesięcy moim marzeniem będzie przetruchtać 10 km w parku bez bólu.
Następnego dnia po Szakalu dostałam dokładny plan treningowy obejmujący 6 treningów tygodniowo.Może nie ma w tym nic dziwnego jeżeli marzy sie o przebiegnięciu maratonu w 3,20 za rok lub połówki w 1,30, ale ta ilość mnie trochę przeraziła. Przy mojej pracy jako instruktor fitness- 15 godzin prowadzenia zajęć tygodniowo typu spinning lub step wydawało mi się że, taka ilość treningów to za dużo, ale ja nie jestem ekspertem od biegania.Ufałam mojemu trenerowi . Poza tym wiedział jaką mam pracę i jaka jest jej intensywność.
DAM RADĘ!!! -pomyślałam. Dawałam. Było bardzo ciężko momentami,bo np. upychanie treningu pt. bieg ciągły pomiędzy 3 godziny zajęć spinning i kilkugodzinny dyżur na siłowni stanowiło nie lada wyzwanie. Treningi robiłam często 7-8 rano, bo potem nie miałam kiedy, ale DAWAŁAM RADĘ!!! Traktowałam to jako kolejne sportowe wyzwanie i chęć sprawdzenia siebię .W niedziele po ciężkim rozbieganiu po górkach na Popiołach pędziłam do klubu na kolejne 2 godziny zajęć i 7 godzin dyżuru.DAWAŁAM RADĘ! A bolało mnie dosłownie wszystko.Przyzwyczaję się-myślałam. Czułam się dumna że profesjonalnie trenuję, ale z drugiej strony samotne treningi nie sprawiały mi radości i potwornie męczyły psychicznie.Jak tylko mogłam szukałam alternatywy żeby biegać z kimś .Musiałam odpuścić starty na które byłam zapisana i na które się cieszyłam, np. Bełchatowska 15 czy Półmaraton Mikołajów w Toruniu . W zamian za to musiałam zaliczyć cykl City Trail którego szczerze nie cierpię. Raz że nienawidzę dystansu 5 km, a dwa: bieganie w kółko po tym samym parku pół roku żeby dostać medal...sorry..nie moja bajka.Ale ten cykl miał stanowić element planu treningowego więc nie miałam wyjścia. Minął listopad, a ja czułam coraz większe zmęczenie. Potrafiłam zasnąć w samochodzie stojąc na czerwonym świetle.
Na początku grudnia w weekend miałam 2 biegi. Sobota charytatywna mikołajkowa piątka ,niedziela City Trail. Sobotę według wytycznych miałam pobiec treningowo:/ Tydzień wcześniej biegłam dychę treningowo. Byłam trzecia.Jakbym gnała po swojemu być może byłabym pierwsza,ale posłuchałam się zaleceń trenera z żalem wspominając czasy kiedy stawałam na starcie i biegłam po swojemu. To już nie było to samo co kiedyś i nie było tej radości ze startowania. Wtedy pojawiały się już pierwsze moje refleksje czy to "profesjonalne" trenowanie w moim przypadku to dobry pomysł. Wspomnianej soboty na charytatywnej piątce przy pięknej pogodzie noga sama się kręciła,atmosfera była przesympatyczna i zamiast 5'00 średnia 4'12:/ Co mam mówić-miało być inaczej, a wyszło po staremu. Gnałam ile sił w nogach, wybiegałam drugie miejsce więc radocha, pudło, wszystko jak dawniej.Poczułam znów ten stan euforii, która mi towarzyszyła zawsze na zawodach i ten klimat! Po dekoracji awantura.Pretensje że za szybko, że to następnego dnia miałam zrobić dobry wynik.Jezu przecież ja nie jestem zawodowym biegaczem i nigdy nie będę. Co za różnica? City pobiegłam jeszcze szybciej umierając cała trasę, ale nie udało mi się zrobić wyniku jaki zakładał mój trener. Czułam wyrzuty sumienia,że go zawiodłam i że nie spełniłam jego oczekiwań.
Mijały kolejne tygodnie, a ja czułam coraz większe zmęczenie. O ile treningi grupowe nie sprawiały mi większych problemów to te ,które robiłam sama dosłownie mnie wykańczały. Mój organizm zaczął mi wysyłać sygnały,że chyba to nie jest moja droga,ale nie chciałam go słuchać. Walczyłam ambitnie ze sobą i własną słabością.
W połowie grudnia wybrałam się ze znajomymi do Grodźca na Bieg Wulkanów . Świetnie zorganizowany i wyjątkowo ciekawy bieg z przeszkodami. Zadowolona ,że mam zgodę na bieg i mogę poszaleć jak dawniej .Szykowałam się na walkę o podium. 3..2..1...START !!!.. Wystartowałam i po kilkudziesięciu metrach miałam wrażenie że dosłownie powłóczę nogami.Totalny brak sił. Z wielkim trudem wyprzedzałam kolejne rywalki, oddech straszny...nogi ciężkie...nie mogłam sobie przypomnieć gorszego samopoczucia na biegu . Każda przeszkoda, każdy kilometr stanowiły dla mnie wysiłek nadludzki. Na 7 czy 8 km zeskoczyłam z góry belek i coś mi strzeliło w lewej pachwinie . Poczułam dotkliwy ból, ale biegłam dalej. Kolejne kilometry były koszmarem, ale walczyłam o 3 miejsce.A trzeba było grzecznie dotruchtać do mety lub domaszerować. Kiedy wpadłam po szyję do fosy z wodą myślałam, że się nie ogarnę.Mój organizm walczył z materią a ja z nim. Kryzys pod każdym względem, zmęczenie materiału, chciało mi się płakać. Mnie-twardzielce,która zaliczyła już niejeden bieg z przeszkodami i nie bała się błota,wody i drutów kolczastych .Na mecie byłam czwarta://// Po jej przekroczeniu byłam szczęśliwa, że skończyłam.Robiłam dobrą minę do złej gry. Nie sądziłam że ten bieg będzie początkiem moich problemów . W drodze powrotnej podczas postoju na stacji benzynowej nie mogłam iść ,ledwie wysiadłam z samochodu, noga mi odskakiwała na bok, było źle.A ja przecież muszę jutro zrobić 20 km.!!!! Taki kilometraż był w planie treningowym.Łudziłam się,że przejdzie. Nie przeszło.
W poniedziałek wylądowałam u fizjoterapeuty. Nic poważnego, rozmasował, zalecił przebiec 4 km spokojnie i sprawdzić jak noga.Było ok ,więc następnego dnia morderczy trening 3 razy 3 km w 4'20 . Ból wrócił natychmiast,ale ja uparcie dokończyłam trening chociaż potem ledwie doszłam do samochodu.Lekarz. Usg .Obrzęk na przyczepie półbłoniastego i 2 tygodnie przerwy od aktywności jakiejkolwiek.Niby pierdoła,ale nie do końca. 2 tygodnie przeciągnęły się w czasie, nie mogłam prowadzić zajęć, nie mogłam biegać i czułam się wyrzucona poza nawias. Dostawałam świra z braku ruchu. Ja -człowiek latami uzależniony od endorfin.Bieg Sylwestrowy przetruchtałam ponad godzinę ,o innych zawodach mogłam zapomnieć. Nie chcę opisywać w jakiej formie psychicznej byłam i niestety kontuzja była jednym z wielu elementów życia, które mi się waliły na głowę. W pracy nie byłam sobą, na dyżurach na siłowni snułam się z kąta w kąt, nie byłam atrakcyjna towarzysko, izolowałam się, aż w końcu podziękowano mi za współpracę na siłowni, bo trener z miną cierpiącą i bolesną nie bardzo się wpisywał w wizerunek klubu. Zajęcia grupowe mogłam prowadzić jak dotychczas,ale z siłowni mnie zwolniono. W sumie było mi wszystko jedno.
.Po miesiącu przerwy wróciłam do biegania i zajęć.Wchodziłam we wszystko ostrożnie żeby nie przesadzić i myślałam że już będzie wszystko ok. Wróciły marzenia kolejnych życiówek. Zaczęłam się zastanawiać nad planami startowymi na wiosnę. I niestety. Moja radość z powrotu trwała bardzo krótko. Zakończenie historii niebawem:)
Komentarze
Prześlij komentarz