Każdy z nas czerpie ze swojej pasji to co mu w niej najbardziej odpowiada. Priorytety i cele są różne tak jak my jesteśmy różni. Czasem trzeba dokonać pewnych wyborów i poświęceń. Czy w każdym przypadku warto ?Nie wiemy dopóki nie przekonamy się sami. Ja się przekonałam na własnej skórze i o mały włos niestety nie przedobrzyłam. Biegam zaledwie niecałe dwa lata, ale prawdziwa pasja i serce do biegania pojawiły się rok temu. Co pokochałam w bieganiu? A co sprawiło,że w którymś momencie zaczynało to byc udręką? I mogę za to podziękować sobie, bo nie chciałam słuchać sygnałów jakie wysyłał mój organizm. Walka o powrót do tego co kocham jest b.powolna. Lekcja pokory. Rok biegania,ale długa historia...:)
Po pierwszym maratonie ,w którym wystartowałam nienajlepiej przygotowana, ale z happy endem -przebiegłam w 4,09- zaczęłam naprawdę regularnie uczestniczyć w treningach. Regularnie czyli 2 razy w tygodniu:) Schemat był ten sam: poniedziałek siła biegowa, środa trening szybkościowy. Biegałam z grupą na zorganizowanych zajęciach pod opieką profesjonalnego trenera.Rzadko kiedy udało mi się wygospodarować czas na dłuższe bieganie w weekend.Sama zresztą biegać nie bardzo lubiłam.Umierałam z nudów po 10 minutach i już po 10 minutach czułam ,że nie mam siły:) Ze znajomymi nie zawsze dało radę sie zgrać ,a poza tym na ogół weekendy spędzałam na zawodach. Właśnie te zawody stanowiły największą przyjemność, więc zapisywałam się dosłownie na co tylko się dało. Czasem potrafiłam zaliczyć w jeden weekend 2 biegi z niezłym wynikiem i wskoczyć na pudło w open lub kategorii wiekowej. Głównie były to lokalne,kameralne biegi typu Dycha na Piątkę lub Bieg o Srebrne Czółenko Włókniarskie. W małych walczyłam o miejsce w klasyfikacji, a w dużych typu Rossmann o życiówkę. Co uwielbiałam w zawodach oprócz rywalizacji z innymi lub walki z czasem i ze sobą? ATMOSFERĘ!!! Wspólna rozgrzewka ze znajomymi, selfie na starcie, mijanki i wsparcie wzajemne w trakcie biegu, nowe znajomości, posiłek regeneracyjny, dzielenie się wrażeniami, mieszanka ludzkich emocji. Radości pomieszane z wkurzeniem. Sama to poznawałam. Jeden start podium lub życiówka, a inny totalna klapa i wynik do niczego. Ale do czego zmierzam ,niezależnie od wyniku ZAWSZE wracałam z zawodów zadowolona, uskrzydlona i bogatsza o nowe doświadczenie. Dlatego startowałam często i nawet czasem dzień po dniu. Można powiedzieć ,że się uzależniłam.
Nierzadko padały komentarze że dzień po dniu nie powinno się startować, a jeżeli już, to jeden ze startów powinno się biec treningowo. Dla mnie bieganie zawodów "treningowo" mijało się z celem. Albo walczę i się ścigam czy z czasem czy z innymi i dobrze się bawię, a jeżeli nie ,to po co kupować pakiet startowy? Poza tym startowałam dla przyjemności . Nie ukrywam też że moje drobne sukcesy sprawiały mi ogromną radość. I żeby było jasne: biegałam bez strategii, bez zegarka, po prostu jak mi w duszy grało. Amatorszczyzna stuprocentowa:) Ile razy zaczynałam za szybko, a potem modliłam się żeby nie umrzeć:) Zresztą chyba każdy taką sytuację przerobił. Wracając do tematu trenowałam w ten sposób pół roku, 2 treningi tygodniowo plus 2,3,4 starty w miesiącu. Wyniki się poprawiały Przybywało nowych znajomych, pucharów na półce i medali. Dzięki treningom zyskałam nowych przyjaciół.Bieganie stało sie nałogiem.Nie mogłam sie doczekać dni treningowych i zawodów. Pędziłam na nie jak na skrzydłach. Na marginesie wspomnę że 2015 rok był dla mnie rokiem nie bardzo udanym więc bieganie stanowiło jedyny pozytywny jego element i było jedyną rzeczą jaka sprawiała, że moje życie nabierało kolorów.
Nadszedł wrzesień, w którym to najwazniejszym startrem miał być 37 PZU Maraton Warszawski. Moje treningi bez zmian. Dwa razy w tygodniu. No i zawody.Bussiness Run na początku września. Za tydzień życiówka na 5 km w sobotę i wygrana w open kobiet na dyche w Biegu na Wzniesieniach dnia następnego.Kolejny tydzień planowałam Kleszczów i jeszcze zamierzałam gdzieś upchnąć długie wybieganie przed maratonem.:) Po Wzniesieniach trener opiekujący się naszą grupą dość dosadnie powiedział mi co myśli na temat takiego postępowanie tuż przed maratonem więc weekend przed Warszawą grzecznie zostałam w domu, odpuściłam Kleszczów i zrobiłam jakis regeneracyjny truch. Byłam zła oglądając zdjęcia znajomych na fb z Kleszczowa, no bo jak to jakiś bieg odbył sie beze mnie??? Na długie wybieganie juz czasu nie wystarczyło ,bo ocknęłam sie za póżno i do Warszawy ruszyłam na maraton w zasadzie znowu nieprzygotowana tak jak należy .Bałam sie tego startu i zawsze stając na starcie maratonu będę sie bała.Nie muszę nikomu tłumaczyć ,że jest to dystans, na którym może wydarzyć się wszystko. Najlepiej przygotowani biegacze ,trenujący miesiącami pod maraton potrafią zderzyć sie ze ścianą, albo doczłapać do mety z wynikiem duzo gorszym od zakładanego, więc co dopiero ja. Moim marzeniem oficjalnie było złamać 4 godziny a po cichu przebiec w 3,45. To był mój dzień!!!Maraton ukonczyłam z czasem 3,35,24.. i wtedy zakochałam się w tym dystansie. Wróciłam do Łodzi uskrzydlona i wtedy zapragnęłam trenować więce. Pojawiły sie marzenia kolejnych zyciówek, a wiedziałam że do spełnienia tych marzeń już nie wystarcy trenować 2 razy w tygodniu. Teraz wiem że powinno zostać tak jak było dotychczas. Nie byłam świadoma tego co mnie czeka i niestety jakie będą tego konsekwencje. Chciałam więcej. Ale życie jest życiem i gdyby człowiek wiedział, że upadnie to by usiadł. Poza tym każde doświadczenie nas wzbogaca chociażby w świadomość tego ,że to co może być dobre dla innych niekoniecznie musi być dobre dla nas. I to co innych rozwinie ,nas niestety może powalić. I różne uwarunkowania o tym decydują.Po pierwsze to czy potrafimy się odnaleźć w nowej sytuacji i jej sprostać ,a po drugie czy aby na pewno ta sytuacja jest dla nas korzystna i czy w ten sposób odpowiadamy na swoje pragnienia. Jest przysłowie "lepsze może byc wrogiem dobrego". Ciąg dalszy wkrótce:)
Po pierwszym maratonie ,w którym wystartowałam nienajlepiej przygotowana, ale z happy endem -przebiegłam w 4,09- zaczęłam naprawdę regularnie uczestniczyć w treningach. Regularnie czyli 2 razy w tygodniu:) Schemat był ten sam: poniedziałek siła biegowa, środa trening szybkościowy. Biegałam z grupą na zorganizowanych zajęciach pod opieką profesjonalnego trenera.Rzadko kiedy udało mi się wygospodarować czas na dłuższe bieganie w weekend.Sama zresztą biegać nie bardzo lubiłam.Umierałam z nudów po 10 minutach i już po 10 minutach czułam ,że nie mam siły:) Ze znajomymi nie zawsze dało radę sie zgrać ,a poza tym na ogół weekendy spędzałam na zawodach. Właśnie te zawody stanowiły największą przyjemność, więc zapisywałam się dosłownie na co tylko się dało. Czasem potrafiłam zaliczyć w jeden weekend 2 biegi z niezłym wynikiem i wskoczyć na pudło w open lub kategorii wiekowej. Głównie były to lokalne,kameralne biegi typu Dycha na Piątkę lub Bieg o Srebrne Czółenko Włókniarskie. W małych walczyłam o miejsce w klasyfikacji, a w dużych typu Rossmann o życiówkę. Co uwielbiałam w zawodach oprócz rywalizacji z innymi lub walki z czasem i ze sobą? ATMOSFERĘ!!! Wspólna rozgrzewka ze znajomymi, selfie na starcie, mijanki i wsparcie wzajemne w trakcie biegu, nowe znajomości, posiłek regeneracyjny, dzielenie się wrażeniami, mieszanka ludzkich emocji. Radości pomieszane z wkurzeniem. Sama to poznawałam. Jeden start podium lub życiówka, a inny totalna klapa i wynik do niczego. Ale do czego zmierzam ,niezależnie od wyniku ZAWSZE wracałam z zawodów zadowolona, uskrzydlona i bogatsza o nowe doświadczenie. Dlatego startowałam często i nawet czasem dzień po dniu. Można powiedzieć ,że się uzależniłam.
Nierzadko padały komentarze że dzień po dniu nie powinno się startować, a jeżeli już, to jeden ze startów powinno się biec treningowo. Dla mnie bieganie zawodów "treningowo" mijało się z celem. Albo walczę i się ścigam czy z czasem czy z innymi i dobrze się bawię, a jeżeli nie ,to po co kupować pakiet startowy? Poza tym startowałam dla przyjemności . Nie ukrywam też że moje drobne sukcesy sprawiały mi ogromną radość. I żeby było jasne: biegałam bez strategii, bez zegarka, po prostu jak mi w duszy grało. Amatorszczyzna stuprocentowa:) Ile razy zaczynałam za szybko, a potem modliłam się żeby nie umrzeć:) Zresztą chyba każdy taką sytuację przerobił. Wracając do tematu trenowałam w ten sposób pół roku, 2 treningi tygodniowo plus 2,3,4 starty w miesiącu. Wyniki się poprawiały Przybywało nowych znajomych, pucharów na półce i medali. Dzięki treningom zyskałam nowych przyjaciół.Bieganie stało sie nałogiem.Nie mogłam sie doczekać dni treningowych i zawodów. Pędziłam na nie jak na skrzydłach. Na marginesie wspomnę że 2015 rok był dla mnie rokiem nie bardzo udanym więc bieganie stanowiło jedyny pozytywny jego element i było jedyną rzeczą jaka sprawiała, że moje życie nabierało kolorów.
Nadszedł wrzesień, w którym to najwazniejszym startrem miał być 37 PZU Maraton Warszawski. Moje treningi bez zmian. Dwa razy w tygodniu. No i zawody.Bussiness Run na początku września. Za tydzień życiówka na 5 km w sobotę i wygrana w open kobiet na dyche w Biegu na Wzniesieniach dnia następnego.Kolejny tydzień planowałam Kleszczów i jeszcze zamierzałam gdzieś upchnąć długie wybieganie przed maratonem.:) Po Wzniesieniach trener opiekujący się naszą grupą dość dosadnie powiedział mi co myśli na temat takiego postępowanie tuż przed maratonem więc weekend przed Warszawą grzecznie zostałam w domu, odpuściłam Kleszczów i zrobiłam jakis regeneracyjny truch. Byłam zła oglądając zdjęcia znajomych na fb z Kleszczowa, no bo jak to jakiś bieg odbył sie beze mnie??? Na długie wybieganie juz czasu nie wystarczyło ,bo ocknęłam sie za póżno i do Warszawy ruszyłam na maraton w zasadzie znowu nieprzygotowana tak jak należy .Bałam sie tego startu i zawsze stając na starcie maratonu będę sie bała.Nie muszę nikomu tłumaczyć ,że jest to dystans, na którym może wydarzyć się wszystko. Najlepiej przygotowani biegacze ,trenujący miesiącami pod maraton potrafią zderzyć sie ze ścianą, albo doczłapać do mety z wynikiem duzo gorszym od zakładanego, więc co dopiero ja. Moim marzeniem oficjalnie było złamać 4 godziny a po cichu przebiec w 3,45. To był mój dzień!!!Maraton ukonczyłam z czasem 3,35,24.. i wtedy zakochałam się w tym dystansie. Wróciłam do Łodzi uskrzydlona i wtedy zapragnęłam trenować więce. Pojawiły sie marzenia kolejnych zyciówek, a wiedziałam że do spełnienia tych marzeń już nie wystarcy trenować 2 razy w tygodniu. Teraz wiem że powinno zostać tak jak było dotychczas. Nie byłam świadoma tego co mnie czeka i niestety jakie będą tego konsekwencje. Chciałam więcej. Ale życie jest życiem i gdyby człowiek wiedział, że upadnie to by usiadł. Poza tym każde doświadczenie nas wzbogaca chociażby w świadomość tego ,że to co może być dobre dla innych niekoniecznie musi być dobre dla nas. I to co innych rozwinie ,nas niestety może powalić. I różne uwarunkowania o tym decydują.Po pierwsze to czy potrafimy się odnaleźć w nowej sytuacji i jej sprostać ,a po drugie czy aby na pewno ta sytuacja jest dla nas korzystna i czy w ten sposób odpowiadamy na swoje pragnienia. Jest przysłowie "lepsze może byc wrogiem dobrego". Ciąg dalszy wkrótce:)
Komentarze
Prześlij komentarz