Dokładnie dwa lata przyszło mi czekać na kolejny, trzynasty w moim życiu maraton. Dystans, do którego mam wyjątkowa słabość i który uwielbiam! Przyznam szczerze, że w którymś momencie straciłam wiarę, że kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane przebiec królewski dystans w normalnej formule, z kibicami, bez covidowych ograniczeń i w normalnym świecie toteż byłam przeszczęśliwa kiedy wrócił normalny świat i udało mi się zdobyć pakiet na 43 Maraton Warszawski. Pozostało tylko solidnie przepracować okres letni aby powalczyć o nowy rekord życiowy. No i właśnie...Tu pojawił się problem...
W ekspresowym skrócie napiszę jak wyglądały moje przygotowania do tego tak bardzo wyczekiwanego przeze mnie startu.
W zasadzie wszystko zaczęło się komplikować już pod koniec stycznia kiedy na treningu interwałowym nabawiłam się kontuzji mięśnia dwugłowego i musiałam zrobić przymusową przerwę. Nie była co ona prawda zbyt długa, gdyż trwała zaledwie osiem dni, ale po powrocie przez dłuższy czas nie było mowy o ciężkich jednostkach treningowych. Do tego dość długo trwało kiedy odpuścił stres w mojej głowie i przestałam się bać mocniejszego tempa, a kiedy już odpuścił to w moim życiu nastał istny armageddon który przyniósł ze sobą ogromny stres, drastyczny wręcz spadek wagi i bezsenność co spowodowało totalny brak sił na jakiekolwiek działanie życiowe o bieganiu nie wspominając i od tego momentu zaczęły się moje problemy z systematycznym wykonywaniem planu treningowego. Co prawda coś co w pierwszej chwili wydawało mi się właśnie wspomnianym wcześniej armageddonem okazało się wspaniałym rozwiązaniem problemu ,który trawił mnie od dawna. Po prostu śmieci same się wyniosły. :) I nie tylko te ale kilka innych przy okazji:) Jak to mówią ,, nie ma tego złego''. Pozostał tylko jeden problem: brak chęci do biegania. Trenowałam znacznie mniej niż zawsze, opuszczałam treningi, zmuszałam się jedynie do tych wymagających jednostek i łudziłam się, że to chwilowe. W maju poszłam na roztrenowanie licząc że po nim wrócę stęskniona za bieganiem, ale niestety nic z tego. Żeby było śmiesznie jak zmobilizowałam się do wyjścia to treningi wychodziły znakomicie. W sierpniu wykręciłam jedyną ale za to spektakularną w tym roku życiówkę na 10 km 40.53 i już kompletnie usiadłam na laurach wychodząc z założenia ,że może mniej znaczy lepiej. Sierpień przebimbałam, a we wrześniu ocknęłam się kiedy ogarnęłam fakt, że od kilku miesięcy mój kilometraż miesięczny nie przekroczył ani raz 200 km!!! To z czego ja mam pobiec ten maraton? Zdecydowanie więcej mnie było na Instagramie niż na Garminie. Przez moment nawet rozważałam przepisanie się na połówkę, ale tęsknota za magią królewskiego dystansu była silniejsza i postanowiłam, że pobiegnę. Jedyne czego najbardziej się obawiałam to tego, że moje nogi zwyczajnie nie dadzą rady i skończy się jedną , wielką męką. No i miałam rację. A teraz przejdę do samego biegu :)
Do Warszawy tradycyjnie pojechałam dzień wcześniej z synem i przyjaciółmi. Nie ukrywam, że kiedy weszłam do Pałacu Kultury odebrać pakiet startowy miałam łzy w oczach. Było NORMALNIE!!! Tak jak przed pandemią. Tłumy biegaczy, expo, ścianki do zdjęć, muzyka. Nie mogłam uwierzyć ,że to się dzieje naprawdę, zwłaszcza, że kilka miesięcy temu zaczęłam tracić wiarę w to, że wróci normalny świat.
Po odebraniu pakietów tradycyjne ładowanie, spacer, kwatera i sen. O 22.00 już byłam w łóżku, noc przespałam bez scen i rano czułam się rześka i gotowa na bieg. Lekkie śniadanie (bułka z miodem) kawa, toaleta. strój startowy i jedziemy!
Przed biegiem robimy z Agnieszką krótka rozgrzewkę, parę fotek (no dobra..z milion ;)) i ustawiamy się w blokach startowych. Wybija godzina ósma. Zaczynają grać Sen o Warszawie- znowu mam ochotę się rozpłakać ze wzruszenia, odliczanie, wystrzał startera i zaczynam swój trzynasty maraton w życiu.
Zaczynamy z Agnieszką w docelowym tempie na końcowy wynik 3,10. Mam świadomość, że w moim przypadku przy totalnych brakach w treningu to raczej nie ma prawa się udać, ale jest ryzyko jest zabawa. Pierwsze kilometry to bajka, noga podaje, oddech spokojny, organizm naciska na jeszcze mocniejsze tempo, ale rozsądek nakazuje nie szaleć, bo ten dystans nie wybacza brawury w jego początkowej fazie. Na jednym z punktów żywieniowych Aga ucieka mi ale jest w zasięgu wzroku. Do mnie przyłącza się Andrzej i biegniemy razem. Trasa łatwa, dużo z górki, dużo kibiców, piękne widoki, znowu zaczynam się rozklejać, że jednak doczekałam się normalnego maratonu w moim ukochanym mieście i jest dokładnie tak jak kiedyś... Na 15 km doganiam Agnieszkę, biegniemy przez park, a po nim zaczyna się najgorszy podbieg na całej trasie. Belwederska. Kto biegł ten wie o czym mówię. Udało mi się z zaciśniętymi zębami jakoś wdrapać się na nią, próbuję odrobić straty na zbiegu i zaczyna się to czego najbardziej sią obawiałam: MOJE NOGI!!! Może jeszcze nie ma tragedii ale zaczynają boleć mocno intensywnie i mam problem z utrzymaniem tempa. Mimo to na bramce półmaratonu jeszcze odmeldowuję się z niezłym czasem 1.34,36. Wow! Czas zaledwie 70 sekund gorszy niż na życiowej połówce rok temu w Gdańsku. Forma sztos!!!! Tyle, że niestety niewystarczająca na królewski dystans. Wbiegamy na Krakowskie Przedmieście. Mój ulubiony odcinek trasy. Kibice, piękno miasta, atmosfera cudowna tylko jest jeden problem: MOJE NOGI!!! 25 km, a mnie boli dosłownie wszystko od pasa w dół. Każdy cm kwadratowy moich nóg. Ogarnia mnie lekka panika. Do mety ponad 17 km.
Moje uniesienia maratońskie schodzą na drugi plan. Próbuję za wszelką cenę odwrócić uwagę od bólu ale nie za bardzo mi to wychodzi. Bolą strasznie!Tempo spada ale jest na tyle przyzwoite ,że utrzymując je do końca odmelduję się na mecie z rekordem życiowym no więc walczę. 28 km. Ostry podbieg na most. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa więc przechodzę do Gallowaya czego nie cierpię robić ale wbiec nie dam rady. Na zbiegu z powrotem biegnę i w mękach zaliczam bramkę pomiarową na trzydziestym kilometrze. Od tego momentu tylko odliczam. Jeszcze 12, 11, 10...Każdy kilometr przeliczam na setki, setki na dziesiątki, dziesiątki na ilość kroków... Galloway wjeżdża jeszcze dwukrotnie. Tempo spada, motywacja też... Mam serdecznie po uszy tej imprezy, wynik zaczynam mieć w nosie, nogi bolą wręcz niewyobrażalnie a ja za taki stan rzeczy mogę podziękować tylko sobie i mojemu lenistwu przez ostatnie pół roku. Pojawia się nawet myśl o zejściu z trasy. 39 km pokonuje w kuriozalnie wolnym tempie 5,30. Wprost nie dowierzam. Zostały 3 km. 3 km cierpienia i męki. Przyspieszam. Na moście Świętokrzyskim kibice dopingują z taką mocą, że zbieram resztki sił i jeszcze bardziej przyśpieszam. Bardziej dla nich niż dla siebie .Poza tym chcę już jak najszybciej zakończyć tę męczarnię. Kiedy skręcamy na Wybrzeże Gdyńskie czyli ostatnią prostą, kiedy słychać spikera, muzykę, widać metę to biegnę z niemalże zamkniętymi oczami. Wpadając na metę ogarnia mnie typowa euforia maratończyka. Radość, łzy, stan kompletnego uniesienia pomimo zmęczenia. Czas netto 3.18,36. Zaledwie 2 i pół minuty słabszy od życiówki. Drugi najlepszy czas w życiu na królewskim dystansie.
Co by nie mówić to jak na tak ,,oszczędne'' trenowanie jak to fajnie ujął mój znajomy to wstydu nie ma. Co prawda szkoda trochę, że nie byłam w stanie postawić się do pionu treningowego wcześniej. Z drugiej strony...kolejny maraton w kwietniu. U siebie. :) Mam nadzieję, że tym razem podejdę do tematu poważnie jak zawsze.
A podsumowując: cieszę się, że mogłam kolejny raz cieszyć się maratonem!!!!
Komentarze
Prześlij komentarz