Ostatni raz
startowałam prawie pięć miesięcy temu w lutym. To był czwarty bieg z cyklu
Pucharu Maratonu. A potem wiemy wszyscy co się wydarzyło. Na szczęście ten
koszmar już za nami. Można „prawie'' normalnie żyć i normalnie trenować. Lubię
budować formę, lubię dużo biegać i nie straciłam motywacji do treningów
przygotowując się jak co roku do
kolejnego maratonu tyle, że jeden Bóg
raczy wiedzieć do jakiego i kiedy.
Przez jakiś czas nie myślałam o startowaniu ciesząc
się z odmrożenia innych gałęzi gospodarki ( smak kawy wypitej ponownie w
lokalu-bezcenne) ale nie ukrywam, że czasem zastanawiałam się kiedy w końcu
odpalą chociaż jakieś małe, lokalne biegi no bo skoro na weselu może bawić się
150 osób w pomieszczeniu to czemu inne 150 osób nie mogłoby się wspólnie pościgać outdoor? I czemu ciągle na zawody sportowe dla amatorów jest ban ,a reszta hula?
W końcu
doczekałam się. Kolega podesłał mi link do zapisów na charytatywny bieg na 5 km
z atestem Biegniemy na Pomoc na naszej słynnej tartanowej pętli Osmy w parku na Zdrowiu z terminem na
13.06. W międzyczasie wrócił cykl biegów górskich w Łagiewnikach planowany na
5.07. Co prawda nieszczególnie przepadam za przełajowymi zawodami (po prostu słabo mi
wychodzą 😉) ale w takiej sytuacji każdy start to
prostu okazja , żeby przypomnieć sobie atmosferę zawodów i nieco się przetrzeć.
No to zapisana.
Niestety ale w
niedługim czasie okazało się ze Biegniemy na Pomoc został przeniesiony również
na 5.07 więc musiałam podjąć decyzję, na który bieg się zdecydować, a do tego wszystkiego w
ostatniej chwili okazało się ,że 4.07 również jest organizowany bieg w Łagiewnikach
tam gdzie rozgrywał się zimowy cykl Pucharu Maratonu. Jak tak to tygodniami
nic, a tu trzy zawody w jeden weekend…I co wybrać? Długo się nie zastanawiałam
i podjęłam decyzje, że w sobotę biegnę Łagiewniki, a w niedzielę charytatywną
piątkę z atestem. Zdawałam sobie sprawę, że mocny start dzień po dniu to
niezbyt mądry pomysł, ale ponieważ obecnie niczego nie można być pewnym
stwierdziłam, że mam ochotę na odrobinę szaleństwa póki jak jest taka okazja.
Nadeszła sobota.
Już od rana pojawiły się jakieś nietypowe problemy żołądkowe. Dopiero po chwili
uzmysłowiłam sobie, że przecież ja tak zawsze mam przed każdymi zawodami
niezależnie czy biegnę Maraton Warszawski po życiówkę czy kameralny bieg na 20
osób. Panika , stres, ciągłe wizyty w toalecie- mój przedstartowy niezbędnik 😉 Zawsze to samo.Po prostu zapomniałam jak to jest.
Do biura zawodów docieram godzinę wcześniej. Ludzi mało. W mojej fali startuje
ok 20 osób i jest to kategoria wiekowa 40-59 elegancko nazwana kategorią
Masters 😊 Start i meta w tym samym miejscu co
Puchar Maratonu. Nie ukrywam, że na widok dmuchańca i namiotu z pomiarem czasu
poczułam się trochę jakbym wróciła do domu. Zbliża się start, schodzą się
znajomi , atmosfera przesympatyczna, a ja z minuty na minutę coraz bardziej
zeschizowana. Czyli po staremu. Robimy ze znajomymi wspólną rozgrzewkę i
ustawiamy się gęsiego na starcie zgodnie z numerami startowymi. Nie startujemy
razem ,ale co 15 s każdy. Obczajam szybko konkurencję, bo nie ukrywam, że
fajnie by było wrócić do domu z pucharem zwłaszcza po takiej przerwie i widzę
jedną mocną zawodniczkę Już wiem , że
nie będzie łatwo ale cieszę się . Najbardziej obawiam się trasy w sensie
profilu mając w pamięci mój pierwszy bieg z cyklu PM kiedy myślałam, że umrę a
wyniku nawet nie będę komentować :D
W końcu wybija godzina 14.00 i zaczynamy. Moja
rywalka startuje czwarta z kolei ja zaś siedemnasta i z dziewczyn ostatnia.
Czekając na swoją kolei przeżywam już istne apogeum stresu przedstartowego, ale wreszcie
przychodzi na mnie pora i start! Ruszyłam. Pierwszy odcinek długi podbieg.
Biegnę mocno ,zerkam na zegarek a ten kompletnie zwariował… No nic.. Trzymam
tempo i cisnę dalej. Gonię dziewczyny które mam w zasięgu wzroku . Mijam jedną
i po chwili kolejną. 1 km 4.06. Jak na tą trasę spoko. Drugi kilometr trasa nieco się
wypłaszcza, mija mnie Maciek, a ja staram się trzymać jego pleców jak najdłużej. Inna
rzecz, że nie muszę wtedy patrzeć gdzie mam biec ,a z moimi zdolnościami wcale
nie wykluczone, że pomimo dobrego oznakowania byłabym w stanie pomylić trasę. 😉 Mija 2 km, Tempo 4,07. Nie jest źle. Wyłaniają się z
oddali kolejne dziewczyny. Mijam jedną ,a potem drugą. Na trzecim kilometrze
zaczynają się schody. Czuję, że zwalniam .Tempo spada na 4.20. Za szybki
początek i trzeba będzie odcierpieć. Staram się nie przyspieszać i już bez scen
dotrzeć do mety. Na 5 km mam dość i zaczynam wypatrywać końca. Wiem, że trasa
liczy niecałe 5 km i nie ukrywam, że bardzo mi to na rękę. Nie jestem w stanie
ocenić która będę w
końcowej klasyfikacji. Końcówka biegu to już konkretne wyjście poza strefę komfortu, mijam metę i gleba na ziemię. Po piątkach zawsze tak mam. Najmilszy
etap zawodów dla mnie to ten kiedy już jest po wszystkim i można zacząć omawiać
temat ze znajomymi, robić zdjęcia, porównywać zegarki i tym podobny arsenał
działań pometowych. 😉
W końcu nadchodzi
najbardziej wyczekiwany moment a mianowicie dekoracja. Do końca nie wiem, która
byłam i w sumie było to dość ekscytujące. Udało się . Pierwsza! Czas 20.24 s
Wygrana i statuetka w nagrodę wraz z voucherem do salonu SAISEI cieszy
bardzo, ale najbardziej powrót do tego co w bieganiu uwielbiam najbardziej
czyli tej magicznej atmosfery zawodów.
Dzień drugi. Charytatywny bieg Biegniemy na Pomoc . Nie ukrywam ,że po starcie dnia
poprzedniego czułam się nieco sponiewierana, a jeszcze na dodatek przed
zawodami czekała mnie godzina rowerów, której nie chciałam odwoływać z prostej
przyczyny, że mam w planach jeszcze kilka
wyjazdów i wolałam nie przesadzać z ilością zastępstw. Prosto z zajęć w mocnym niedoczasie dotarłam
na bieg. Atmosfera piknikowa, wcześniej odbywały się biegi dziecięce, wesoło, dość sporo ludzi jak na te warunki, piękna pogoda i w zasadzie wszystko wyglądało tak jak dawniej. Po prostu kameralny bieg. Szybka rozgrzewka, parę fotek i ustawiam się na starcie. 3,2,1, …Jedziemy.
Ruszyliśmy razem w jednej fali więc sytuację miałam pod kontrolą. Słynna pętla
Osmy, po której odbywał się bieg nie należy do najłatwiejszych, ale znając ją jak
własną kieszeń wiedziałam jaką strategię obrać, gdzie można nadrobić a gdzie będzie
ciężko. W zasadzie to już na pierwszym kilometrze wiedziałam że łatwo nie będzie, bo jak dnia poprzedniego pierwsze dwa kilometry były lekkie i przyjemne to
tutaj niestety czułam w nogach poprzedni bieg chociaż zaczęłam mocno asekuracyjnie. Agnieszka szybko zaczęła mi uciekać, a ja
uplasowałam się na drugiej pozycji i moim założeniem był upilnować tej pozycji do końca.
Z każdym kilometrem co prawda czułam, że jest mi coraz trudniej, upał nie pomagał,
ale jak to mówi mój szef „ nie szukamy tanich wymówek😉
-prawda Sebastian? ) Na każdym zakręcie zerkałam za siebie czy za mną nic
się nie dzieje i skupiłam się już tylko
na tym aby utrzymać drugie miejsce. Kilometr do mety. Najgorszy podbieg po raz
drugi. Mam ochotę zwolnić , bo tętno w kosmos, ale o dziwo nogi dają radę.
Zerkam na zegarek. No miło by było jednak mieć to 20 z przodu, przyśpieszam ,
końcówkę cisnę i bieg kończę jako druga kobieta na mecie z czasem 20.47. Za
meta tradycyjnie jak po każdej piątce zaliczam glebę :😉
Dwa dni. Dwa
fajne starty. Dwa mocne biegi. Atmosfera fantastyczna. Wreszcie coś ruszyło i
oby było coraz więcej takich imprez czego nam wszystkim życzę. Zadowolona.
Komentarze
Prześlij komentarz