Dawno nie pisałam.Ostatni wpis na moim skromnym blogu zamieściłam ponad półtora roku temu i w zasadzie niemal zapomniałam o jego istnieniu. Wielka szkoda, że tak się stało gdyż właśnie przez ten czas działo się w moim biegowym życiu najwięcej ciekawego. Od kompletnego kryzysu i niemalże rezygnacji z biegania po ogromne biegowe radości. Ale droga ,którą przeszłam myślę,że będzie fajnym tematem na osobny wpis ,a teraz chcę wrócić do najważniejszego startu w minionym roku ,a mianowicie do 41 PZU Maratonu Warszawskiego.
Warszawa miała być trzecim maratonem w 2019 roku i jednocześnie jego docelowym startem. Tam miałam powalczyć o nowy rekord życiowy, gdyż na wiosnę moja forma była jeszcze na życiówkę niewystarczająca i miałam tego świadomość. Przygotowywałam się do Warszawy 4 miesiące i były to cztery miesiące ciężkich, ale i bardzo satysfakcjonujących treningów, które dawały mi też mnóstwo radości. Ja po prostu lubię dużo biegać, a latem szczególnie. A to lato było dla mnie wyjątkowe pod każdym względem, byłam szczęśliwym człowiekiem na wszech polach więc nie ma się co dziwić,że nogi same niosły ,czasami aż za bardzo :)
Dwa tygodnie przed maratonem padł mój nowy PB na dystansie 5 km 19.59 i czułam ,że jestem w szczycie formy i w Warszawie mam szansę powalczyć o swoje marzenia.
Niestety kilka dni przed startem zawaliły się pewne ważne dla mnie sprawy i odechciało mi się wszystkiego łącznie z maratonem. Dobrze wiemy jak istotny jest ostatni tydzień w sensie wypoczynku, odżywiania i suplementacji. Wystarczy ,że napiszę że u mnie wszystko było odwrotnie. Szczegóły daruję.W którymś momencie nawet zaczęłam się zastanawiać czy nie lepiej będzie odpuścić ten bieg, bo obawiałam się,że zwyczajnie nie dam rady. Z drugiej strony wiedziałam,że będę miała żal do siebie,że nawet nie spróbowałam. Może się nie udać, ale zawsze spojrzę sobie w oczy z czystym sumieniem,że zrobiłam co mogłam.
Nadszedł ten dzień. Budzik dzwoni o 6.00 rano. Niepotrzebnie , bo i tak nie śpię od dobrych dwóch godzin. Ogarniam się i ogarniam również fakt,że nic nie mam na śniadanie, bo zapomniałam zrobić zakupy. Po prostu wspaniale. Jadąc na start kupuję jakiegoś croissanta na stacji benzynowej i dużą kawę. Spotykamy się z Sebastianem, który biegnie 5 km w Parku Fontann,robimy zdjęcie, krótką rozgrzewkę (zimno mi strasznie!!!) i przychodzi pora ustawić się w blokach startowych. Wchodzę w tłum biegaczy przekonana,że i tak nic z tego mojego biegu nie będzie i jednocześnie zestresowana maksymalnie. Zawsze się boję przed każdym startem ,ale dzisiaj???
Ustawiam się między balonem na 3.20, a 3.15. Jeszcze tydzień wcześniej planowałam ,że będę trzymać się pejsa na 3.15 ,ale ostatecznie decyduję się na samotny bieg.
Wybija godzina 9.00. Zaczynają grać ,,Sen o Warszawie''. Jak zawsze mam ciarki na plecach i łzy w oczach. Zaczynam cieszyć się ,że tu jestem niezależnie od tego co mnie czeka i jak to się skończy. Odliczanie. Wystrzał. Emocje w zenicie i ruszamy. Pierwszy km 4.30. Norma. Tłum niesie. Zawsze pierwsze 2,3 km są za szybko. Na 4 km przywołuję się do porządku i zwalniam na 4.37. Biegnie mi się źle. Niby nie ma dramatu, ale nie ma też uniesień. Oddech ok, nogi też ok,ale jest mi jakoś ciężko i nie ma w tym moim biegu ani przyjemności ani lekkości .Żel zjadam już na 7 km , bo intuicja mi podpowiada,że powinnam. 15 km za mną. Cały komfort biegu szału nie robi. Zastanawiam się co będzie dalej, myślę o moich przyjaciołach, trenerze, którzy śledzą bieg on line, o moim synu, który czeka gdzieś na trasie i kibicuje z całego serca i podejmuję decyzję,że powalczę ile będę mogła. Stawiam sobie małe cele w postaci bramek pomiarowych. Jeszcze do tej bramki, jeszcze do następnej utrzymać tempo. Do aparatów dobra mina do złej gry. Uśmiecham się , macham i udaję,że jest to bieg życia.
Cieszę się maratonem. Cieszę się Warszawą. Cieszę się tym dniem.
Biegniemy Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem. Na trasie mnóstwo kibiców. Chłonę piękno mojego ulubionego miasta i do kamer uśmiecham się już w sposób naturalny ,a nie wymuszony :) Punkty kibicowania dają moc. Kilometry wpadają po 4.30, 4,28...Na 24 km widzę mojego syna, który dopinguje mnie z całych sił ,a mnie zaczyna wracać wiara w szczęśliwe zakończenie tego biegu. Radek-pejs naszej grupki umila nam czas jak może, udziela cennych wskazówek i osłania przed wiatrem. Niestety na 27 km żegna się z nami życząc powodzenia ,a nasza grupka rozsypuje się momentalnie i zaczyna się znowu samotna walka z podbiegiem i wiatrem w twarz. Zaczynają mnie boleć nogi, tempo zróżnicowane w zależności od profilu trasy, zwalniam na podbiegach, nadrabiam na zbiegach. Rozpiętości spore : od 4.30-4,42. 30 km. Utrzymuję tempo, ale robi się coraz trudniej, wjeżdża kolejny żel, kolejne kubki wody na głowę, biegnę jak w transie i zastanawiam się ile jeszcze dam radę.
Na 34 km pojawia się Sebastian. Przyklejam się do niego, nie patrzę na zegarek i po prostu biegnę. Po czterech wspólnych km, które były dla mnie niemal wybawieniem (to cudowne uczucie kiedy ktoś bierze wiatr na siebie) Sebastian wraca po Maćka ,a mnie przekazuje Bartkowi, który biegnie maraton treningowo.Do mety 3 km.
Mam dość. Nogi bolą niemiłosiernie,zmęczenie ogromne,ale cisnę dzielnie,bo wiem ,że będzie życiówka . Kusi mnie żeby zwolnić ,ale z drugiej strony chcę to skończyć jak najszybciej. Most Świętokrzyski. Doping kibiców przechodzi wszelkie pojęcie. Już niedaleko. Kiedy widzę tabliczkę ze znacznikiem 41 km pojawia się ucisk wzruszenia w gardle i niedowierzanie, że cel jest w zasięgu ręki. Przyśpieszam. Ostatnią prostą do mety pamiętam jak przez mgłę. To jest zawsze ten moment ,który na maratonie kocham najbardziej. Zapominam wtedy o zmęczeniu i mam wrażenie ,że te ostatnie metry pcha mnie jakaś niewidzialna siła. Wpadam na metę, chowam twarz w dłonie ,łzy lecą po twarzy...UDAŁO SIĘ!!! Jest życiówka! Czas netto 3.15.59.
Ledwie idę. Dzwonią znajomi, dowiaduję się ,że wygrałam kategorię wiekową. To niemożliwe! Życiówka i podium na takiej imprezie!!! W szatni dostaję kolejny telefon, że zajęłam 3 miejsce wśród Polek. Jestem w szoku! To chyba sen! Nie dociera do mnie jeszcze to wszystko. Spotykam znajomych, gratulacje, zdjęcia.
A potem to już tylko dekoracja, spacer z synem po Krakowskim Przedmieściu ,obiad z bliskimi i powrót do Łodzi ze świadomością ,że pomimo wszystko dałam radę!
Podsumowując: cieszę się ,że pojechałam i podjęłam wyzwanie :)
Było warto! Kolejny raz spełnił się sen o Warszawie, a to miasto rzeczywiście jest dla mnie szczęśliwe. Ja je kocham i ono mnie chyba też :)
Komentarze
Prześlij komentarz