Już dwukrotnie podczas swojej przygody z bieganiem i skromnego blogowania przerabiałam temat utraty wiary w siebie z powodu przerwy wymuszonej kontuzją i splotem innych nieprzyjemnych sytuacji życiowych. Żeby było śmiesznie na ogół właśnie przy okazji kontuzji zawala się jeszcze parę innych istotnych dla nas rzeczy tworząc w życiu istny armageddon. No niestety, ale los potrafi nas zaskakiwać nie zawsze w sposób ,który nas uszczęśliwia. Co wtedy? Co kiedy po raz kolejny nie wychodzi? Czy wcześniejsze podobne doświadczenia jakie mamy na swoim koncie powodują,że jest nam łatwiej? A może wręcz odwrotnie? Co kiedy naprawdę czujemy,że mamy dość i po co nam to?
Po niezwykle udanym sezonie jesiennym ub.roku poczułam wiatr w żaglach. Pojawiły się nowe marzenia i cele biegowe (na miarę moich możliwości oczywiście), poczułam silną determinację i chęci aby je osiągnąć. Cztery miesiące ciężkiej ,ale i b.satysfakcjonującej pracy pod okiem Mariusza Kotelnickiego miały dać mi spełnienie snu o nowym PB na dystansie maratonu na wiosnę. Treningi szły świetnie i wydawało mi się ,że cel jest w zasięgu ręki. Niestety, ale na początku marca zaczęła odzywać się prawa pachwina. Na początku nieinwazyjnie więc biegałam dalej ukrywając i bagatelizując problem licząc na to,że przejdzie. Niestety nie przeszło. Udało mi się jeszcze zrobić życiówkę na Półmaratonie Warszawskim, a po nim to już była kaplica. Ledwie chodziłam, położenie nogi na nogę bez pomocy rąk było nie do zrobienia. Życie z bólem zaczęło być mocno dyskomfortowe i w końcu Mariusz wyrzucił mnie na usg i do lekarza. Kiedy usłyszałam,że 2 tygodnie mam nie biegać, nawet nie byłam zdruzgotana, bo chciałam żeby mi wreszcie przeszło. To był początek kwietnia. Do Orlenu zostały 3 tygodnie. Jeszcze się łudziłam,że może ten start będzie w zasięgu ,ale myliłam się. Podczas przerwy moja forma spadła drastycznie co mnie podłamało do tego stopnia,że odpuściłam bez walki i ten start i kolejne.
Zdrowie powoli wracało, ale moja demotywacja sięgnęła zenitu. Nie miałam ochoty biegać , nie miałam siły, a do tego od jakiegoś czasu piętrzyły się problemy wokół mnie i co mi się zdawało ,że już panuję nad sytuacją dostawałam kolejnego kopa. Bieganie? Zawsze mnie odstresowywało. Ciężki trening poprawiał mi najgorszy humor, a teraz? Zaczęłam myśleć,że w zasadzie to po co ja się wygłupiam, o co ja chcę walczyć, przecież i tak suma summarum okaże się ,że jestem do niczego.
Początek maja to był mój oficjalny powrót do treningów i istne apogeum złych wieści w moim życiu. Rozmiar stresu po prostu mnie obezwładniał. Mój świat zaczął chwiać się w posadach. Bieganie?
Z ledwością byłam w stanie przebiec kilka km, brak sił, tempo na odcinkach miałam takie ,że przecierałam oczy ze zdumienia, bo różnica między tym co było jeszcze miesiąc temu,a tym co obecnie była wręcz kolosalna.Coraz bardziej mi się nie chciało i coraz częściej poważnie myślałam o tym,żeby odpuścić bieganie raz na zawsze. Widocznie ja już się nie nadaję do tego świata biegowego - takie było moje myślenie. Trwało to prawie 3 tygodnie. Trudno mówić ,że trenowałam. Owszem coś robiłam, ale z mizernymi efektami. Czekałam na cud ,a on się nie pojawiał. Czekałam na dzień aż coś zaskoczy i wrócą chęci. Z jednej strony miałam dość,ale z drugiej zrezygnować z pasji to tak jakbym miała zrezygnować z kawałka siebie samej. Pasja nas określa, sprawia,że życie nie jest nudne, nadaje mu koloryt i barwi emocjonalnie. Co innego kiedy pasja wypala się ,bo powoli zastępuje ją nowa, ale zrezygnować i zostać z niczym? A na siłę innej się nie da znaleźć. Zawsze byłam zdania,że że to ona nas wybiera ,a nie my ją. Coś musi zatrybić. Wiemy,że to jest to i pomimo,że wymaga poświęceń i często boli to warto się w niej realizować i spełniać.
Czy zdarzył się cud? Może nie cud, ale z dnia na dzień coś się odblokowało. Był to Spartan Race. Pojechałam na niego dobrze się bawić i odreagować. Z bliskimi ludźmi. Bez ciśnienia na wynik i z luźną głową,że na takim biegu nie mam odnośników i porównań więc mogę po prostu biec i powdychać atmosferę zawodów, której mi już mocno brakowało i przy tym nie deprymować się końcowym wynikiem. Pobiegłąm na luzie i byłam mocno zdziwiona,że biegło mi się dobrze, poczułam radość z biegu na mecie odmeldowałam się nie ostatnia;) Następnego dnia przebiegłam pierwszy raz od kilku tygodni 10 km bez zatrzymywania się i z przyjemnością. Tempo między 5:25-5:45. Wreszcie zaskoczyło!!! Wróciłam!
Ten wpis dedykuję tym, którzy przechodzą przez to co ja. Najłatwiej się poddać, ciężko walczyć. Moja forma na razie jest w polu i wiosenny sezon idzie na straty, ale przecież za kilka miesięcy mogę spróbować raz jeszcze powalczyć o nowe PB. Może niekoniecznie na dystansie maratonu,ale na biegach na krótszych dystansach na pewno. Fakt,że wcześniej przechodziłam podobne sytuację nie bardzo mi pomógł tym razem, bo to nie tyle kontuzja była największym problem tylko brak chęci aby spróbować raz jeszcze . Warto próbować. Może nie raz jeszcze upadnę,ale będę starała się podnieść. Nikt mi nie daje gwarancji,że będzie już tylko dobrze.W życiu niczego nie można być pewnym, ale nie robić nic to tak jakby wegetować ,a nie żyć.
Kończąc życzę wszystkim zdrowia, determinacji i cierpliwości w walce o marzenia. Nie jest istotne jakie one są. Czy to jest poprawa wyniku życiowego na dychę, czy ukończenie pierwszego w życiu maratonu, czy hardcorowy bieg górski. Cel, pasja, samorealizacja- te czynniki sprawiają,że nasze życie nabiera kolorów. Pamiętajmy o tym
Komentarze
Prześlij komentarz