Sezon wiosenny trwa w najlepsze. Kwiecień się kończy, a na moim koncie trzy wiosenne starty. Zimę przepracowałam uczciwie co oczywiście nie oznacza ze optymalnie gdyż treningi rozpisywałam sobie sama,a nie oszukujmy się nie jestem trenerem biegania. Tak czy inaczej nie mogę sobie zarzucić ,że okres zimowy przeleżałam na kanapie tylko wychodziłam i biegałam.
Inauguracja sezonu biegowego wypadła pomyślnie. II Onico Gdynia Półmaraton ukończyłam z nowym rekordem życiowym na tym dystansie 1,37,09 i myślałam,ze po dwóch tygodniach uda mi się złamać 3h 20 min w maratonie w Dębnie.Jeżeli chodzi o Dębno to start ten mogę podsumować jednym słowem : katastrofa. Kompletny brak sił. Już po 5 km wiedziałam,ze to się nie uda, a o reszcie nawet nie warto pisać. Kopiuj-wklej Wrocław z ub. roku z jedną różnicą:we Wrocławiu walczyłam do 20 km, a tu poddałam się po 5. Jakby mi ktoś odciął prąd. Czas na mecie może lepiej przemilczę. Start ten kompletnie podciął mi skrzydła i niestety ale nie był to jedyny powód totalnej demotywacji . Odnowiła się kontuzja sprzed roku, co zaowocowało trzema tygodniami kompletnej przerwy w bieganiu. Już po Gdyni nie było dobrze ale jeszcze 2 razy w tygodniu przed Dębnem robiłam trening pomimo bólu. Po Dębnie odpuściłam , bo nawet chodzenie zaczynało być chwilami problematyczne. Świadomość że znowu czeka mnie walka o zdrowie, powrót do biegania i przechodzenie przez ten cały scenariusz ubiegłoroczny nie pomagała. Do tego doszły inne czynniki ,które powodowały,że moja demotywacja wzrastała z dnia na dzień i przez moment miałam ochotę w ogóle usunąć stronę z fb, zlikwidować konto na Garmin Connect i olać bieganie.
Na szczęście w kwietniu miałam zaplanowany start w Orlen Warsaw Marathon. Dlaczego na szczęście? Bo jakikolwiek inny bym odpuściła i chyba w ogóle bym wszystko odpuściła i wykreśliła z biegowego kalendarza na wiosnę. Problem polegał na tym, że Orlen był moim wymarzonym biegiem od dawna. Czekałam na niego rok. Cieszyłam się na niego rok. Chciałam przeżyć atmosferę tego ogromnego przedsięwzięcia,cieszyć się jego magią i zobaczyć jego potęgę i rozmach. Uczepiłam się tego startu jak tonący brzytwy. Desperacko wierzyłam w cud ,że zdrowotnie na tyle się ogarnę ,żeby tylko być w stanie go ukończyć. Wynik miałam gdzieś, zresztą cudów nie ma. Nie trenujesz -forma leci na łeb na szyję, a poza tym moja samoocena mocno poszybowała w dól.
Do Warszawy pojechałam w ciemno. Nawet nie przebiegłam wcześniej kontrolnie 5 km żeby sprawdzić jak zdrowie. Założenie było desperackie: staję na starcie i niech się dzieje co chce!!!
Organizacja i atmosfera przedstartowa dosłownie mnie urzekły. Wiedziałam, że ten bieg mnie nie rozczaruje. Ciarki na plecach! W drodze na start z Piotrem zaczęliśmy truchtać. Ja niechętnie, ale no dobra. Czułam nogę, ale nieinwazyjnie i trochę się uspokoiłam. Tłumy biegaczy, muzyka, słońce, bliskość Stadionu Narodowego- kosmos! Odliczanie- tradycyjnie emocje w zenicie i lecimy.
No, 1 km spokojnie, a potem wchodzę na 5'00-4'55 . Spokojny oddech i radość z biegu. Trasa piękna, komfort biegu,nogi lekkie. Wiem że biegnę za szybko, ból odpuścił, ale dokonuje trzeźwej oceny sytuacji,że cały maraton w tym tempie to mrzonka, więc postanawiam do 20 km to utrzymać takie tempo a potem zwolnić. Ciesze się tym biegiem , odczuwam ten charakterystyczny tylko dla tego dystansu stan radości. Piękna trasa, piękna pogoda, kibice dopingują. Po prostu taki maraton jaki lubię!
19 km. Czuję,że prądu na długo nie wystarczy więc trzymam tempo do bramki pomiarowej na 20 km i grzecznie zwalniam. 5,10-5,15. Jest ok. Takie tempo planuję utrzymać do 30 km. Niestety. Szybko przyszło mi zweryfikować swoje plany. Po 25 km wylatujemy na otwarta przestrzeń . Wieje w twarz potwornie. Tempo spada. momentalnie.Patrze na zegarek 5,30. Za wolno. Przyśpieszam. Kolejny kilometr zegarek pika:5,29. WTF??? Przyspieszam, daję z siebie wszystko. Pik! 5:29. Żarty ktoś ze mnie robi??? 5.40. Zaczynam cisnąć. Pik! 5,42! Masakra! Desperacko zaczynam wypatrywać kiedy wreszcie nastąpi zmiana kierunku, pojawią się jakiekolwiek zabudowania i cholerne wiatrzysko ustąpi. 5.45. Ta walka wydaje się nie mieć końca. Zaczyna mi brakować sił . Czuję,że słabnę i chętnie przyjęłabym żel ale niestety na trasę zabrałam tylko jeden(!) i dawno go wzięłam. Jestem na siebie wściekła ! Dlaczego ja się nie przygotowałam??? Nie mam nic! Ani żelu, ani magnezu, NIC! Siódmy maraton w życiu a ja podeszłam do niego jak do spaceru!!! .Z każdym kilometrem coraz trudniej,nogi zaczynają boleć, a wiatr nie daje za wygraną. 33 km . Zaczyna się ostatni -najgorszy etap tego maratonu. Wiatr momentami przewraca barierki. Tempo spada mi do 6,00.Zostało 8 km, Dam radę... Bardzo ciężko, ale walczę, ze sobą , wiatrem i głową ,która już kombinuje żeby przejść do marszu. Nie chcę iść, chcę biec!!! Już wystarczy mi przespacerowane Dębno!!! Na 35 km zaczynają łapać mnie dokuczliwe skurcze. Pierwszy raz w życiu. Do tego dochodzi potworne zmęczenie mięśniowe. Nogi jak z ołowiu, drętwieją łydki, ból dosłownie odcina i paraliżuje kończyny. Zaczyna się Galloway. 200 m maszeruję, 1 km biegnę, a raczej truchtam. Odliczam , przeliczam, walczę.Na 37 km zatrzymuję się żeby rozmasować łydki i ból zgina mnie do przysiadu.Z trudem wracam do pionu .Trzeba być niespełna rozumu żeby po kilku tygodniach siedzenia na kanapie z jednym żelem w kieszeni ,bez żadnego roztruchtu stanąć na starcie maratonu i jeszcze pierwsze 20 km lecieć na 3h30. Z drugiej strony warto choćby dla tych 20 km fanu i flow. Moje rozmyślania przerywa kolejny bolesny skurcz. Zatrzymuje się.Wpadam w panikę. Nie dam rady! MOJE NOGI NIE DAJA RADY!!! Dlaczego ja nic nie wzięłam na trasę? Chyba liczyłam,że glikogen i magnez to tak same się uzupełnią? Ostatnie kilometry. Zmuszam się do truchtu , paluchy w góre, piętami walę w asfalt, bo jakikolwiek kontakt całej powierzchni stopy z ziemią paraliżuje mi łydki. 3 km przed metą łapie mnie za ręke jakiś biegacz i ciągnie za sobą. Owszem lżej,ale jego tempo odcina nogi. Staję na chwile i znowu zaczynam walkę z własnym ciałem i głową. Nie dam się!!!! Truchtam, przechodzę w marsz.. Wyskakuje ktoś z kibiców chwyta mnie za barki i pchając zmusza do biegu. "2,5 km dziewczyno -dasz rade."-krzyczy. Most Świętokrzyski. Doping kibiców obłędny. Stadion praktycznie w zasięgu ręki. Meta też!!! Tak blisko i tak daleko. Moje nogi płaczą, błagając o marsz. Patrzę na zegarek :zmieszczę się na lajcie w 4 h. 200 m do mety. Wiwatujący tłum, muzyka, race dymne. Przyśpieszam i wbiegam na metę z czasem 3,53,03. Po kilku tygodniach przerwy, z niedoleczona kontuzją, skurczami , łzami w oczach i bananem na twarzy. Przeszczęśliwa.PRZEBIEGŁAM TEN ORLEN! Byłam tu! I na nowo poczułam ,że chcę biegać!!! Właśnie dla takich momentów jak TEN!!! Dla tych 20 km flow i 22 walki ze słabościami!!! Zrobiłam to!!! A wynik? Sam w sobie dupy nie urywa, ale w tej sytuacji cieszy jak nie wiem co!
Reasumując na chłodno : mam świadomość,że to co zrobiłam w niedzielę to było czyste szaleństwo i podjęłam ogromne ryzyko, ale z drugiej strony : jest ryzyko -jest fan!!! Warto było przeżyć ten maraton z wielu względów: start sam w sobie, 20 km ogromnej radości- tego co mnie fascynuje na tym dystansie, ostatnie kilometry walki ze sobą uwieńczone sukcesem i przede wszystkim :pasja odżyła!
Oczywiście skrajna nieodpowiedzialność w kwestii przygotowania na sam start. Nie wiem o czym ja myślałam wkładając jeden żel do saszetki:)))
Jeżeli chodzi o sam Orlen Warsaw Marathon: REWELACJA!!! Wpisuję ten bieg w kalendarz biegowy na stałę!!!
Komentarze
Prześlij komentarz