Wiemy jak trudne jest czasami osiągnięcie celu i spełnienie swoich marzeń. Ile wysiłku musimy w to włożyć i niestety nie zawsze czeka na nas upragniona nagroda. Nie zawsze cel udaje się zrealizować za pierwszym podejściem,a czasem całą walkę o nasze marzenie musimy zacząć od początku. Krok po kroku. Dzień po dniu. Tydzień po tygodniu. Wielu z nas taką historię ma na swoim koncie i wie ,że nie jest łatwo. Wielu się poddaje i zostawia swoje cele w sferze niespełnionych marzeń. Czy warto? Przedstawiam moją historie z tego roku.
Poprzedni rok 2015 był dla mnie rokiem licznych sukcesów biegowych, niezłych jak na moje możliwości wyników i wydawało mi się ,że kolejny rok 2016 na wiosnę rozpocznę kolejnymi życiówkami , przebiegnę maraton poniżej 3:30, a na mojej półce staną kolejne puchary. Progres i osiągnięcie założeń wydawało mi się czystą formalnością. Byłam przekonana,że ciężkie treningi przyniosą upragnione efekty. Niestety. Rok 2016 rozpoczęłam od kontuzji, po powrocie z której moja forma była równa zeru.Miesiąc siedzenia na kanapie, brak jakiejkolwiek aktywności fizycznej-nie prowadziłam zajęć, nie biegałam- spowodował drastyczny jej spadek. Do tego wszystkiego, w zasadzie nie bardzo miałam gdzie wracać. Grupa z którą biegałam wcześniej rozpadła się , odeszło sporo osób ,które lubiłam i dużo się zmieniło i niestety nie były to zmiany korzystne dla mnie. Miałam wrażenie,że jestem beznadziejna i że do niczego się nie nadaję. Za wszelką cenę starałam się bezskutecznie wrócić do formy, i w niedługim czasie pojawił się kolejny -tym razem bardzo poważny uraz. Moja praca zawodowa wisiała na włosku, ból był nie do zniesienia, problem trudny do zdiagnozowania , pozbawiono mnie części obowiązków w pracy , kosmiczne pieniądze szły na badania i zabiegi,które nie pomagały nic,mój stan się pogarszał z dnia na dzień ,a ja czułam,że sięgnęłam dna pod każdym względem.
W końcu trafiłam do świetnego lekarza, który znalazł przyczynę bólu uniemożliwiającego mi nawet swobodne chodzenie. Powrót do zdrowia niestety wymagał cierpliwości, czasu i mozolnego , codziennego wykonywania tych samych ćwiczeń. Już po miesiącu było o niebo lepiej,ale moje marzenia o wynikach i ściganiu się na zawodach odłożyłam na półkę. Nie wierzyłam ,że w tym roku uda mi się cokolwiek sensownego osiągnąć. Nie wierzyłam,że kiedykolwiek będę w stanie biec w tempie 4:30. Nie wierzyłam w nic. Moje poczucie własnej wartości spadło praktycznie do zera. Z zazdrością patrzyłam na ludzi,którzy mieli cele i konsekwentnie do nich dążyli, a moim jedynym marzeniem był powrót do zdrowia. W połowie marca podjęłam pierwsze próby biegania. Kulawo. Powoli . Niewiele. I tu pojawił się pierwszy promyk. Grupa biegowa, z którą tak lubiłam biegać zreaktywowała się .To z nimi wieczorami uczyłam się na nowo biegać . Powoli, powoli było coraz lepiej i pod koniec kwietnia pobiegłam moją pierwszą w tym roku dychę. Okazało się,że trochę ze mnie jeszcze zostało, wynik jak na taką przerwę był niezły i jeszcze wskoczyłam na podium w kategorii wiekowej.Ten start w dużym stopniu przywrócił mi wiarę w siebie. Zaczęłam ostrożnie trenować i brać udział w zawodach. Do wyników sprzed kontuzji było daleko,ale wciąż udawało się wskoczyć na podium w kategorii open lub wiekowej w lokalnych biegach. W połowie maja przebiegłam maraton w 3;44:26 praktycznie kompletnie nieprzygotowana i po nim wróciłam do intensywnego trenowania.
Nie było łatwo. Musiałam uważać na siebie, nie lekceważyć najmniejszych nawet oznak bólu, wolałam zrobić o jeden krok mniej niż jeden za dużo. Kiedy zaczynałam odczuwać ból przerywałam trening. Strach przed ponowną kontuzją dosłownie mnie paraliżował. Ale walczyłam! Na szczęście człowiek ,który przygotowywał mnie treningowo rozumiał problem z jakim się zmagam i naprawdę starał się jak najbardziej ułatwić mi zadanie. Brał pod uwagę również specyfikę mojego zawodu, stan zdrowia i wiek.Trenowałam cztery razy w tygodniu. Treningi były zaplanowane na takie dni kiedy miałam niewiele pracy, a po ciężkim treningu zawsze przypadał dzień wolny. Wtedy przekonałam się co znaczy potęga regeneracji. Powoli zaczęłam wracać do formy.
W połowie sierpnia padł pierwszy rekord życiowy po kontuzji. 1;40;03 na dystansie półmaratonu ( 3 miejsce w open kobiet). Wrzesień po nieudanym maratonie wrocławskim przyniósł mi życiówkę na dystansie 5 km 20:53,a w październiku udało się zrealizować główny cel treningowy na ten rok: 17 PKO Poznań Maraton przebiegłam z wynikiem 3:27:22 ! Poprawiłam rż o 8 minut i złamałam barierę 3:30:) Emocji ,które mi towarzyszyły podczas biegu , a w szczególności w momencie przekraczania linii mety nie zapomnę do końca życia. Świadomość,że spełniło się moje marzenie dzięki mojej ogromnej determinacji nadaje temu mojemu sukcesowi podwójnej mocy. Tydzień po tym maratonie padł rekord życiowy na dychę 43:19:)
Mamy połowę listopada. Mam roztrenowanie. Rok 2016 zaliczam do udanych pomimo fatalnego początku.Poprawiłam wyniki na wszystkich dystansach. Były i udane,ale również i nieudane starty,z których wyciągnęłam odpowiednie wnioski i które mocno ubarwiły moje biegowe wspomnienia. Taki choćby Maraton Wrocławski- kompletna klapa, od połowy pokonany marszo-truchtem:) Do końca roku zostało zaledwie kilka startów, ale żaden z nich nie będzie już stanowił walki o poprawę wyniku. Wyniki na ten rok zostały zrobione choć jeszcze kilka miesięcy temu niewielu dawało mi na nie szansę.
Warto walczyć o swoje cele i marzenia. Nawet jeżeli czasem trzeba odłożyć je w czasie. Nie zawsze idzie wszystko po naszej myśli,ale to jest sport i to jest życie! Cieszę się i jednym i drugim,a przede wszystkim zdrowiem! Wielu ludzi po kontuzji wycofuje się ze swoich marzeń. Jedni ze strachu,a inni po prostu nie mają w sobie determinacji aby cała walkę o nie zacząć o nowa. Najtrudniej jest na nowo uwierzyć w siebie. Cierpliwie dzień po dniu stawiać kolejne kroki w stronę realizacji swoich celów. Najważniejsze to być świadomym,że życie bez celu i marzeń jest pozbawione sensu!!!
Mnie też nie było łatwo walczyć. Starałam się nie słuchać tych co mówili,że się już nie nadaję, że brak mi predyspozycji,że będę non stop łapała kontuzje,że moje powięzi są narażone na to i tamto,że jestem za ciężka, za stara, a w ogóle to najlepiej jak będę się ubiegać o kartę stałego klienta do gabinetu fizjoterapeutycznego. Swoją drogą prawda jest taka,że kiedy nam dobrze idzie jakoś nikt nie krytykuje za bardzo naszych predyspozycji lub ich braku, a w momencie kiedy przyplątuje się kontuzja raptem z każdej strony człowiek staje się ofiarą krytyki i okazuje się,że jest kompletnym beztalenciem, nie ma warunków i powinien spojrzeć w metrykę i z godnością zasiąść na kanapie i już się z niej nie podnosić do końca życia.
Dopóki walczysz -jesteś zwycięzcą. To Twoje życie i Twoje marzenia. Nie pozwól by ktoś je zniszczył. Otaczaj się ludźmi ,którzy Cię wspierają i motywują. Odsuń się od tych co ciągną Cię w dół. Spełniaj marzenia dla siebie i nie szukaj na siłę akceptacji i uznania tam gdzie ich nie znajdziesz.
Od mojego dramatu minęło 8 miesięcy. Cieszę się zdrowiem. Biegam. Pracuję. Snuję biegowe marzenia na kolejny rok. Ale musiałam przejść długą drogę lęku i stopniowego powrotu wiary w siebie. Nie było łatwo,ale było WARTO!!! Pamiętaj:" I po najdłuższej nocy świt nastanie!"
Czy jest recepta na brak porażek? Upadków? Kontuzji? Nie ma. Musimy się niestety liczyć z tym,że i nas mogą sięgnąć.I nie tylko sięgają nas amatorów. Strach przed utratą zdrowia cały czas noszę gdzieś z tyłu głowy,ale staram się o tym nie myśleć i zapobiegać ewentualnym problemom. Nie zawsze jest łatwo. Pamiętam ten ból, pamiętam to poczucie totalnej beznadziei i złowróżbne rokowania co poniektórych. Staram się mimo tego po prostu cieszyć aktywnym życiem, czerpać radość z pracy i pasji i wierzyć w pomyślne wiatry!!! Życie jest krótkie. Starajmy się czerpać z niego pełnymi garściami:) Co ma być i tak będzie,ale lepiej wierzyć w swoje marzenia i dążyć do ich spełnienia niż stać w kącie przodem do ściany , bo tak bezpieczniej! Cokolwiek się nie dzieje-nie rezygnuj ze swoich marzeń!
Komentarze
Prześlij komentarz