Po kompletnie nieudanym pod każdym względem starcie w Maratonie Wrocławskim ochota na łamanie 3:30 trochę mi odeszła. Obraziłam się na siebie,że nie dałam rady i do Poznania jechałam w zasadzie bez żadnych konkretnych co do czasu założeń. Chciałam po prostu przebiec ten maraton bez takich akcji jak we Wrocławiu. Bez kolek, ścian, stawania, bólu brzucha ,a poza tym bardzo chciałam poczuć znowu ten stan kiedy człowiek biegnie i cieszy się maratonem. Brak efektu flow we Wrocławiu to była chyba moja największa porażka. Tym razem postanowiłam,że zacznę wolniej i zobaczę czy to będzie TEN dzień na dobry bieg i ewentualną walkę o wynik czy nie.
Tradycyjnie z ekipą wyjazd dzień wcześniej. Wspaniała atmosfera jak zawsze, ładowanie węglami, odbiór pakietów, tysiące selfików (nawet jedno z MEZO:) czyli klasyka . W łóżku byłam już o 21.00 i zapadłam w sen kamienny jak dziecko.
Godzina 5:55 dzwoni Bogusz z pobudką. Najchętniej przewróciłabym się na drugi bok,a tu trzeba wstawać. Za oknem pada. Pogoda masakra. Ciemno , mokro i ponuro. Na samą myśl o założeniu stroju startowego mam ciarki na plecach. Śniadanie- chleb z dżemem. Uważam co jem, co piję, obsesyjnie boję się kolki,zwłaszcza,że tydzień temu na Biegnij Warszawo skubana mnie po prostu ścięła z nóg i stawałam cztery razy!!! Nie bardzo miałam ochotę po raz kolejny walczyć z tym tematem. 7:15 wyjazd z hotelu. Humory dopisują wszystkim chociaż zimno,ale atmosfera grzeje.
Godzina 8.50 stoimy z Boguszem w blokach startowych przy pacemakerze na 3:30, ale ja wiem,że będe biegła po swojemu. Klimat na starcie jest obłędny, tysiące biegaczy, nie czuc chłodu poranka, przestało padać, a zza chmur nieśmiało próbuje wyglądać słońce. Adrenalina rośnie tradycyjnie mam łzy w oczach( jak ja kocham ten moment) odliczamy i START!!!
Takie rzeczy tylko na maratonie:) |
Bogusz trzyma się grupy z zającem,a ja się powoli rozkręcam. Jest dobrze. 5:10. 5.05 Oddech spokojny, nogi jak piórka, biegnie sie cudownie. Chorągiewka na 3:30 oddala się,ale nie myślę o tym. Pierwsze cztery kilometry biegnę zachowawczo,ale nogi same niosą i mam wrażenie jakby pchała mnie jakaś niewidzialna siła:) Na 6 km spotykam kolegę z Łodzi-Wojtka. Biegnie na 3:27. Czuję gdzieś pod skórą,że to chyba jest TEN dzień i postanawiam trzymać się z nim. Na 9 km doganiamy pacemakera 3:30 i po niedługim czasie mijamy go. Biegnie się bosko! Trasa pofałdowana. Podbieg-zbieg. W ogóle mi to nie przeszkadza. Podbiegi nie są ani jakieś wyjątkowo wyczerpujące ani z rodzaju tych długich -wrednych. Po każdej górce jest sympatyczny zbieg. Kilometry mijają nie wiadomo kiedy i już półmetek. 1:44. Jest dobrze!!! Mam siły , mam chęci biec dalej i postanawiam powalczyć przynajmniej o poprawę rekordu życiowego . Niewiele jem na trasie i trochę się niepokoje ,bo wiem,że źle robię. 2 gryzy banana, łyk żelu i 2 kostki cukru to trochę niewiele zwłaszcza,że stając na starcie już czułam głód. Z drugiej strony jest flow, same nogi niosą, trzymam dobre tempo ok.4:55 i nie chce mi się barować z jedzeniem. Lecę. Czas pod kontrolą. Międzyczasy super. Kibice fantastyczni. Wołają i motywują po imieniu. Atmosfera gorąca, a ja biegnę i mam ochotę krzyczeć na cały głos,że kocham maraton:) Około 28 km zaczyna mżyć i ten deszczyk jest jak delikatna kurtyna wodna. Pogoda do biegania okazała się najlepsza z możliwych. Jest ciepło, deszczyk miło chłodzi, wiatru nie ma, albo ja po prostu jestem na jakimś haju biegowym i wszystko mi się dziś podoba. Podbiegi nie męczą, deszcz sprawia przyjemność i ani się obejrzałam a jestem na 30 km. Biegnę dalej jak w transie, oddech spokojny, nic mnie nie boli, nie obciera, nie uwiera, przybijam piątki dzieciakom i macham do kamer. Taki maraton kocham , po prostu przyjemność z biegu, magię tego dystansu i ten euforyczny stan. I znowu ani się obejrzałam i jestem na 32 km. Bramka i obłędny doping kibiców. Mam wrażenie,że całe miasto żyje maratonem. Została dycha.Zaczynam odczuwać zmęczenie,ale Wojtek dziarsko ciśnie więc przebieram nogami ile się da. Trochę już mi się dłużą te ostatnie kilometry, ale daję radę. 39 km. Zaczynam mieć dosyć, nogi stają się ołowiane i już jest mi ciężko,ale cisnę. A co! Powalczę! To tylko 3 km!!! W porównaniu z tym co przebiegłam z przyjemnością te ostatnie trzy wręcz wypada trochę się skatować;) Doping kibiców wzrasta. Coraz bliżej do mety. Już a oddali słychać spikera i muzykę. Zegarek padł mi na 30 km więc nie wiem ile dokładnie zostało,ale wiem ,że to końcówka. Skręt w prawo na Targi. Widzę metę. Widzę zegar, a na nim czas 3:28 i migające sekundy!!! Przyśpieszam. Łzy mi lecą z oczu. Nie mogę w to uwierzyć! To nie sen! To się dzieje! Wpadam na metę z czasem brutto 3:28:32s i zalewam się łzami na maksa. Zrobiłam to! Udało się! Udało się zrealizować najważniejszy biegowy cel w tym roku. Spełniło się marzenie sprzed roku!!! Czas netto z biegu 3:27:22. Siódme miejsce w kategorii wiekowej. To mój wynik! Ja tego dokonałam!
Musiałam ciężko pracować na niego. Treningi to raz. Powrót do zdrowia to dwa. Wiara w siebie to trzy. Na szczęście udało się. Dzięki przyjaciołom, dzięki osobie,która pomogła mi się treningowo przygotować i dzięki lekarzowi, który postawił mnie na nogi i obiecał mi,ze wrócę do zdrowia chociaż wymagało to czasu. Zdrowie wróciło ! Przebiegłam od tego czasu trzy maratony. Poprawiłam wyniki na trzech różnych dystansach i cieszę się bieganiem.
Stan nazywany euforią maratończyka istnieje naprawdę,ale niestety nie każdy maraton tak wygląda jak ten. W przeciągu miesiąca przeżyłam dwa skrajne oblicza tego dystansu. Wczoraj na szczęście było jego to lepsze oblicze:)
Jeszcze wczoraj odgrażałam się,że jak złamię 3:30 to już więcej nie będę trenować pod maraton,ale dziś...hm...A może by tak powalczyć o złamanie 3:20 za rok lub dwa w Warszawie? :))) Na razie mam chwilę ,żeby się pozastanawiać;)
Życzę każdemu takiego funu z maratonu jakiego doświadczyłam 9.10 .2016 w Poznaniu.:)
Co do organizacji to moim zdaniem fantastyczny bieg! Na pewno jeszcze kiedyś tu będę chciała wrócić:)
Komentarze
Prześlij komentarz