Maraton. Dystans najbardziej magiczny, tajemniczy i nieprzewidywalny. Dystans ,który wzbudza moja największą sympatię i jednocześnie respekt. 34 PKO Wrocław Maraton był moim czwartym maratonem w życiu. Do niego się przygotowywałam prawie 4 miesiące, planowałam zrobi życiowy czas i marzyłam o złamaniu 3 godzin i 30 minut. Do Wrocławia ruszyłam w towarzystwie przyjaciół w bojowym nastroju i chęcią walki mimo,że wiedziałam ,że warunki pogodowe będą wyjątkowo niesprzyjające temu przedsięwzięciu.
Pojechaliśmy dzień wcześniej. Wesoła atmosfera, odbiór pakietów, zdjęcia i żartobliwe spekulacje co do naszych planów jak zawsze wprowadziły mnie w znakomity humor. Prognozami pogody niezbyt się przejmowałam, bo nie należę do osób ,które wyjątkowo źle znoszą upały i byłam przekonana,że dam radę . No cóż, nie miałam pojęcia co mnie czeka i ,że pierwszy raz przyjdzie mi poznać dystans maratonu od zupełnie innej strony niż dotychczas i,że i mnie w końcu dopadnie słynna" ściana" i niestety tym razem będzie to po prostu walka o przetrwanie ,a mojego ulubionego efektu" flow" nie będzie mi dane doświadczyć ani przez moment.
Godzina 9.00 wielkie odliczanie i wystrzał startera. Moje emocje sięgają zenitu. Czuję się dobrze. Jestem wyspana, gotowa do biegu , humor mi dopisuje i wzruszenie chwyta za gardło. I to były ostatnie przyjemne chwile na tym biegu:)
Już na początku irytująca sprawa. Mój zegarek nie może złapać sygnału GPS. Mijamy linię startu , a ten nic. Szuka i szuka. Irytacja. K...! Akurat dzisiaj???? Szlag mnie trafia. Ja mam plan, ja tego cholernego zegarka potrzebuję, a on co? Na szczęście biegnę razem z Boguszem. On ma ten sam plan startowy co ja więc zdaję się na niego i jego sprzęt. Zaczynamy trochę za szybko 1 km, ale Bogusz panuje nad sytuacją. Trzymamy zakładane 5:10. No może trochę szybciej ale jest ok. Ok jeżeli chodzi o tempo. Po 2 kilometrach pojawia się nieprzyjemna kolka. Co to? Już? Przecież ja nie miewam kolek,a jeżeli już to nie na tak wczesnym etapie biegu. Boli coraz bardziej. Biegnie mi się źle. Oddech niespokojny, czuję strach,że nie dam rady zmagać się z tym bólem tyle kilometrów. Próbuję oddychać głęboko, rozluźnić ręce. Nic. Zero poprawy. Kolka nie ustępuje. Po 6 km mój zegarek łaskawie odpala sygnał. Na ósmym kilometrze po paru łykach wody kolka w dużym stopniu odpuszcza, ale biegnie mi się niewiele lepiej. Czekam ,aż mój organizm zaskoczy i wejdę w dobry rytm. Tempo pod kontrolą,ale przyjemności nie stwierdzam w dalszym ciągu. Po jakimś czasie zaczyna mnie bolec brzuch i robi się twardy co powoduje kolejny dyskomfort. Temperatura na trasie wzrasta z każdą minutą. Chwilami mam wrażenie,że ten maraton odbywa się w saunie. Niewiele pamiętam do 20 km. Na trasę praktycznie nie zwracam uwagi. Przed oczami mam tylko asfalt, torowiska tramwajowe no i co chwilę zerkam na zegarek. Nie jest dobrze. Czuję coraz większe zmęczenie, brzuch nie odpuszcza i już wiem,że o rekordach to dzisiaj muszę po prostu zapomnieć i skupić się tylko na tym,żeby w jakimś nie obciachowym czasie dobiec do mety. Dobiec!!! Dobre sobie. 20 KM RÓWNIUTKO.Punkt z wodą. Zatrzymuję się...opieram dłonie na kolanach i ...MAM DOŚĆ!!! Bogusz pyta co jest i zapada krótka decyzja: LUZ! Na spokojnie do mety. Połówkę pokonujemy w 1 godzinę i 50 minut. Nawet na życiówkę nie ma szans przy utrzymaniu tempa z pierwszej połowy ,a o przyśpieszeniu nie mam co marzyć . Po prostu wiem,że dzisiaj jest to nie wykonalne. Zresztą kolka radośnie pojawia się znowu i z niewielkimi przerwami męczy mnie praktycznie cały czas. 25 km. Pierwszy poważny kryzys. Nie mogę!!! Jeszcze 17 km! Nie dam rady!!! Jest mi ciężko, nie mam siły, bez przerwy chce mi się pić. Ledwie powłóczę nogami. Zaczynam myśleć czy może lepiej będzie jak zejdę z trasy, ale z drugiej strony ta myśl jest dla mnie nie do udźwignięcia psychicznie. Jak to zejść z trasy??? Ja?? Przecież się nie poddam! Próbuję zrywać się do walki,ale moje zrywy kończą się po kilkudziesięciu metrach kolejnymi atakami kolki lub bólu brzucha. Nie ma sensu. Trucht. Bogusz trzyma spokojne tempo, ratuje mnie jakimiś tabletkami i nie reaguje na moje desperackie próby bezcelowej walki. Na punktach żywieniowych przechodzę do marszu, oblewam się wodą ile się da. Piję łapczywie wszystko co mi się nawinie pod rękę, a i tak po upływie kilometra czuję wyschnięty język i potworne pragnienie. Łapczywe picie wzmaga kolki, ukrop z nieba jest coraz większy,a ja czuję jak moje nogi powoli od stóp zamieniają się w dwa bolące, ołowiane kloce, które kompletnie nie chcą ze mną współpracować. Temperatura przy trasie ok. 50 stopni. Realna 31. To nie bieg-to truchtanie. To nie truchtanie-to jakaś męka. Tempo momentami spada do 7:30. Masakra! Zaczynają mi się pojawiać mroczki przed oczami, kłuje mnie w klatce piersiowej, zaczynam płakać,że muszę tak cierpieć. Każdy kilometr mam wrażenie ,że trwa godziny. Momentami nic nie widzę i mam wrażenie,ze zaraz upadnę. Bogusz daje mi żel i kolejną magiczną przypominającą w smaku cukier puder tabletkę. Jest odrobinę lepiej,ale ból mnie obezwładnia. Mięśnie z kamienia. Chcę przyspieszyć żeby skończyć te męki,ale każda próba kończy się tym samym ,że zatrzymuję się w miejscu albo zaczynam koślawo iść. 4 kilometry do mety. To już jest jakieś karykaturalne człapanie ,bo nawet nie trucht! Buty mokre od polewania się wodą, stopy pieką, brzuch przypomina bolący balon. Koszmar.
Skoro odpuszczamy to chociaż selfik;) |
Wokół mnie pełno rozgrywających się dramatów ludzkich. Nie jestem jedyna,którą dziś maraton powalił. Osoby,które jeszcze niedawno mnie wyprzedzały idą lub wręcz wloką się noga za nogą. Jeszcze na żadnym maratonie nie widziałam takiej ilości idących i bezsilnych ludzi. Meta coraz bliżej. Adrenalina zaczyna mi wzrastać i samopoczucie zaczyna się polepszać. Świadomość,że moja męczarnia dobiega końca daje mi wiatr w żagle. Oczywiście tylko w mojej głowie:)Tempo- bez komentarza, zresztą od dawna już nie patrze na zegarek. Jest mi wszystko jedno jaki czas. I tak będzie do d....;)Chcę mieć to już za sobą. Wolno truchtamy. Ostatnie 200 metrów przyśpieszamy,żeby nie było lipy na mecie i humor mi wraca. Dałam radę! Ukończyłam! Czas 4h 03 minuty i 17 s. Kijowo,ale nie obchodzi mnie to. Euforii też nie ma. Jestem tak umęczona,że tylko wypatruję kawałka wolnego trawnika żeby się położyć. Szczerze mówiąc nie wiem co by było gdyby nie Bogusz. Pewnie bym jeszcze gdzieś wlokła się noga za nogą.
Do tej pory takie sytuacje znałam tylko z opowiadań. Dla mnie maraton to był w większej części zawsze fan z biegu. A dzisiaj??? Dzisiaj poznałam te drugą stronę. Dzisiaj zobaczyłam co to znaczy naprawdę walczyć ze sobą. Nie o podium, nie o wynik. Po prostu walczyć o to,żeby ukończyć bieg!!! Przysięgam,że pierwszy raz w życiu na zawodach miałam wątpliwości czy dam radę dotrwać do mety. Lekcja pokory? O tak!!! Bez wątpienia. Czy czuję się przegrana? Nie. Kiedy doszłam do siebie stwierdziłam,że i takie doświadczenia są potrzebne i w sumie będzie co opowiadać;) To jest życie biegacza. Nie zawsze przewidywalne i czasem mocno zaskakujące. Zwłaszcza na takim dystansie jakim jest maraton. Dystans bogaty w emocje. Dzisiaj poznałam te mroczne emocje. Strach, ból, zwątpienie, rezygnacja i desperacka walka o każdy krok. Żaden bieg nie umęczył mnie i fizycznie i psychicznie jak ten,ale...Ale mimo to dalej jest to mój ulubiony dystans i wierzę,że jeszcze nie raz poczuje ten stan euforii co kiedyś:))) Kolejny maraton już-niestety- na szczęście??? za miesiąc. Nie mam założeń,ale na pewno o ile zdrowie dopisze odmelduje się w jego blokach startowych. :) Na pewno większą uwagę będę zwracać na to co jem poprzedniego dnia:) Do zobaczenia w Poznaniu:)))
P.S. Pomimo dramatu elementy humorystyczne też miały miejsce np.selfie z biegu kiedy już nie wiedziałam czy mam płakać czy się śmiać z bezsilności lub szkła od okularów przeciwsłonecznych ,które wyparowały i przez jakiś czas biegłam w samych oprawkach :)))
Wszyscy przeżyli! |
Komentarze
Prześlij komentarz